Jak rządzi Lisi Król? Wywiad z autorką Lisich Spraw

Przeczytasz w 4 minut Collaboration

Lisie Sprawy. Kto jeszcze nie dostrzegł tej oazy pośród pustyni przeciętnych fanpage’ów na Facebooku, ten niech lepiej dobierze lepsze okulary. Jego autorka, Beata Ari Smugaj, konsekwentnie pozostaje w lisich klimatach. Raczy nas rysunkami z niecodzienną rudawą postacią. Rozbawia, a jednocześnie zmusza do ruszenia szarymi komórkami, bo lisi humor to niemal zawsze gra odniesień. Przy tym Lisie Sprawy powstały i rozwijają się według schematu, który powinien stać się dla nas normą. Ktoś z CROWDu wpada na świetny pomysł. Realizuje swoją pasję. Robi to za darmo, dzieli z innymi i angażuje ich w swoją twórczość. Podpiera się przy tym narzędziami WEB 2.0, czyli przede wszystkim Social Media. Dzięki autentyczności i oddaniu, materializuje swoje ambicje ze wsparciem Tłumu – bez większych nakładów finansowych, wysiłków promocyjnych, skomplikowanej strategii czy wsparciu wydawcy. Po prostu gra według zasad CROWDonomii.

Współautorem tekstu jest Marcin Giełzak.

WE the CROWD: Czy Lisi Król jest monarchą dziedzicznym czy z elekcji?

Beata Ari Smugaj: To sekret! Oczywiście do czasu. W niedalekiej przyszłości pojawi się odpowiedź na to pytanie. Póki co, wie to tylko Lisi Król i ja.

WtC: Pomysł na tematykę i styl przyszedł sam, znienacka? Czy może rodził się stopniowo? Był naturalny czy może miał w sobie nutę marketingowego planowania?

BAS: Zawsze uważałam, że piękno tkwi w prostocie. Stąd właśnie taka a nie inna kreska – jeśli pomysł można przedstawić prosto i ciekawie, to czemu nie iść tą właśnie drogą? Poza tym, pierwszy lisek był narysowany na szybko, i na prośbę mojego przyjaciela, który na tenże rysunek zareagował z wielkim entuzjazmem. “Jest cudowny, załóż fanpage o lisich przygodach!” – zaproponował, „dobrze, ale pod warunkiem, że zarejestrujesz mi domenę o takiej samej nazwie” – odpowiedziałam z czystej przekory. Ostatecznie liski powstały pół żartem, pół serio. Nie spodziewałam się, że aż tak przypadną moim odbiorcom do gustu, ale to niesamowicie miłe zaskoczenie, gdy to, co robimy zyskuje tak wyraźną aprobatę.

WtC: Czy są strony internetowe albo fanpages, którymi inspirowałaś się tworząc Lisie Sprawy?

BAS: Hm, gdyby się zastanowić to najbardziej inspirujące są dla mnie dwa web-komiksy. Pierwszym jest oczywiście Stupid Fox, który ideowo jest najbliższy Lisim Sprawom. Tak samo Business Cat przypadł mi do gustu, gdy jeszcze z komiksami nie miałam wiele wspólnego. Z pewnością podziwiam autorów i cieszę się z każdego nowego odcinka, gdyż krótka, sympatyczna, zabawna forma, to jest to, co lubię!

WtC: Jak szybko udało się zgromadzić tak liczne Plemię wokół fanpage’a?

BAS: Ilość polubień rosła bardzo szybko od marcowego startu fanpage’a. Pierwszy miesiąc przyniósł 4 tysiące odbiorców. Teraz przez tydzień przyrasta około 150 nowych osób śledzących przygody Lisiego Króla oraz jego poddanych.

WtC: Spójrz na tzw. engagement na Twojej stronie na Facebooku – masz nieco ponad 6,5 tys. fanów i zaangażowanie przypadające na post oscylujące w granicach 300-800 lajków (i często kilkadziesiąt udostępnień!). Dla porównania, WE the CROWD ma na FB 1200 fanów i zaangażowanie na post na poziomie 1-7 lajków… Skąd taka popularność Lisich Spraw?

BAS: Chyba istniała pewnego rodzaju nisza, a nikt nie wpasował się w nią tak dobrze, jak zrobiły to Lisie Sprawy. Mam na myśli to, że web-komiksy bywają zabawne, zaskakujące, czasem ponure, czasem brutalne, czasem wulgarne. Natomiast Lisy mają w sobie “puchatość” i urok kotów oraz wierność i sympatyczność psów. Lisy same w sobie są czymś pomiędzy; dzikie i płochliwe a jednocześnie puchate i przyjacielskie. Oczywiście są też czasem głupiutkie, ale to właśnie jest część ich uroku.

Jeśli natomiast chodzi o aktywność lisich miłośników, to faktycznie jest imponująca. Dlaczego? Dla mnie sprawa jest prosta. Odbiorcy Lisich Spraw czują, że naprawdę zależy mi na kontakcie z nimi. Rozmawiamy w komentarzach, żartujemy, bawimy się słowem. Lisi Król ma różne przygody. Gdy uciekł z królestwa bojąc się że zrobił coś złego, dalszą część jego przygód wymyślili jego fani (crowdsourcing! – WtC). Z uwagą czytam, co piszą do mnie moi odbiorcy (pod postami i prywatnie), w jakiś sposób wspólnie tworzymy tą lisią opowieść.

WtC: Czy chcesz, aby ludzie kojarzyli Cię jako autorkę fanpage’a? Czy wolisz pozostać w cieniu?

BAS: Z pewnością nie mam zamiaru się ukrywać. Przecież lisków wcale się nie wstydzę, przeciwnie – jestem z nich całkiem dumna, więc powoli wychodzę z cienia Lisiego Króla. Spotykam się z odbiorcami Lisich Spraw na konwentach fantastyki, więc każdy, kto interesuje się, kim jest rysowniczka, łatwo może się do mnie dotrzeć i zamienić kilka słów.

WtC: Jakie są Twoje plany wobec Plemienia, które zgromadziłaś wokół Lisich Spraw? Czy planujesz w jakiś sposób wykorzystać (oczywiście w pozytywnym sensie) ten kapitał społecznościowy?

BAS: Tak naprawdę to zależy od moich odbiorców, chociaż myślę, że naturalny rozwój zawiedzie nas do jakichś fizycznie istniejących przedmiotów. Może mieć w tym swój udział crowdfunding, bo nic innego nie jest tak cudownym barometrem nastrojów i oczekiwań jak CF. Nie chcę na razie zapeszać, ale już mam parę pomysłów, które fanom Lisków powinny przypaść po gustu.

WtC: Czym “Lisi Król” zajmuje się na co dzień i w jaki sposób tak dynamicznie rosnąca popularność odmienia jego życie?

BAS: Lisi Król zajmuje się królowaniem, jedzeniem sera i mizianiem poddanych po brzuszkach. Poza tym oczywiście przyzwyczajony jest do popularności i splendoru, więc jest odpowiednim lisem na odpowiednim miejscu. Natomiast ja z socjolożki staję się nadworną rysowniczką, którą sukcesy Lisich Spraw motywują do działania.

WtC: Rozważasz rozwinięcie formuły Lisich Spraw, na przykład pod postacią komiksu?

BAS: Oczywiście, że rozważam narysowanie komiksu! Ale wiem też, że takie przedsięwzięcie jest trudne i czasochłonne. Dlatego pierwsza w kolejności może być lisia kolorowanka. Komiks jest na razie planem na przyszłość.

Współautorem tekstu jest Marcin Giełzak.

    Szkolenia

    Skomentuj

    Słyszeliście o fali samobójstw w social media? Zapytajcie Ask.fm

    Przeczytasz w 20 minut Collaboration
    Autor 24 marca 2015

    Pamiętacie Justine Sacco, autorkę niefortunnego tweeta, któremu poświęciliśmy jeden z wcześniejszych tekstów? Jej pracodawca, Barry Diller nie zdołał – lub nie chciał – jej wtedy ocalić. Jeśli wyciągnęliście z tego wniosek, że 72-letni miliarder i właściciel holdingu  IAC boi się kontrowersji to jesteście w błędzie. W połowie sierpnia Diller przejął Ask.fm, serwis społecznościowy o najgorszej renomie w całej Sieci.

    Historia pewnego serwisu

    Początki Ask.fm sięgają 2010 roku, kiedy to dwóch informatyków z Rygi na Łotwie, Mark i Ilja Terebinowie zdecydowało się stworzyć anglojęzyczny serwis pytań i odpowiedzi. Nie chodziło tutaj jednak o kolejną platformę typu wiki, służącą pozyskiwaniu wiedzy, ale raczej o swego rodzaju cyfrowe wydanie dawnych zeszytów za złotymi myślami. W gruncie rzeczy, twórcom Ask.fm udała się sztuka niezwykła – dowiedli, że istnieje coś takiego, jak głupie pytanie. Serwis zdominowały plotki, memy, zaczepki. Treści denne, ale wydawałoby się – niegroźne.

    Założyciele Ask.fm

    Na tamtym etapie można było uznać, że głównym problemem braci Terebinów będzie konkurencja ze strony Formspring (obecnie Spring.me), analogicznie działającego serwisu z Kalifornii, za którym stały niemałe pieniądze i uznana marki Formstack. Jednak wbrew sceptykom Łotysze odnieśli spektakularny sukces.

    • W niecałe dwa lata udało im się zgromadzić na serwisie przeszło 5 mln użytkowników, a w dniu dzisiejszym liczba ta wynosi 122 mln.
    • Dziennie pada tam około 30 mln pytań.
    • Aplikację mobilną Ask.fm pobrano do tej pory 40 mln razy.
    • W pierwszym kwartale 2013 roku ilość unikalnych użytkowników na łotewskim serwisie była dwukrotnie większa od liczby odwiedzin na Formspring.

    Podręcznikowe success story, prawda? Niezupełnie.

    „My Story: struggling, bullying, suicide”

    Do uderzających do głowy statystyk weryfikujących powodzenie Ask.fm dopisać trzeba kilka bardziej problematycznych liczb. Zacząć należałoby od liczby martwych nastolatków, którzy odebrali sobie życie pod wpływem szykan jakie spotkały ich na serwisie ze strony innych użytkowników.  Póki co, dysponujemy danymi dotyczącymi 10 udokumentowanych i potwierdzonych przypadków samobójstw bezpośrednio powiązanych z serwisem. Cytując za tekstem w “Business Insider”:

    • Rebecca Sedwick, 12 lat, Stany Zjednoczone. Rzuciła się z dachu cementowni
    • Hannah Smith, 14 lat, Anglia. Powiesiła się.
    • Joshua Unsworth, 15 lat, Anglia. Powiesił się.
    • Anthony Stubbs, 16 lat, Anglia. Został znaleziony martwy w lesie nieopodal swojego domu; bezpośrednia przyczyna śmierci nie podana do publicznej wiadomości
    • Daniel Perry, 17 lat, Stany Zjednoczone. Powiesił się.
    • Jessica Laney, 16 lat, Stany Zjednoczone. Powiesiła się.
    • Ciara Pugsley, 15 lat, Irlandia. Powiesiła się.
    • Erin Gallagher, 13 lat, Irlandia. Powiesiła się. W liście samobójczym wskazała na Ask.fm jako na przyczynę swojej decyzji.
    • Shannon Gallagher, 15 lat, Irlandia. Powiesiła się. Siostra Erin.
    • “Nadia”, 14 lat, Włochy. Rzuciła się z dachu opuszczonego hotelu.

    Ask.fm jest tym dla mediów społecznościowych, czym stary indiański cmentarz dla urbanistyki. Niejednemu człowiekowi cierpnie skóra na samą myśl o sposobie, w jaki użytkownicy serwisu, głównie nastolatkowie, ze sobą rozmawiają i jak siebie nawzajem wyniszczają. Każda skrywana słabość, niedoskonałość czy wpadka za sprawą Ask.fm staje się wiedzą publiczną. W dobie Internetu młodzi ludzie stracili prawo do popełniania głupstw – wyjąwszy, oczywiście, nieodpowiedzialne żerowanie na lękach i problemach swoich równieśników.

    Najgłośniejszą z wyżej wymienionych tragedii była śmierć Hanny Smith. Głos w jej sprawie zabrał nawet brytyjski premier, David Cameron. Rzymanie mówili o kimś, kto zmarł: “dołączył do większości”. 14-letnia Hannah Smith z Leicester zrobiła to w każdym sensie tego słowa. Zanim odebrała swoje życie zasypała własną tablicęna Ask.fm obraźliwymi komentarzami, wpisując się w ton i charakter poniżających wypowiedzi innych odwiedzających jej profil. Jeden z wpisów pochodzących z jej komputera miał brzmieć:

    Kill yourself

    Być może za inspirację posłużyła jej tragedia Amandy Todd, 15-letniej Amerykanki szantażowanej ujawnieniem jej półnagich zdjęć przez mężczyznę z którym około roku rozmawiała przez videochat. Pełna kompleksów i samotna, Amanda zgodziła się rozebrać przed kamerką internetową nie tyle z podniecenia, ile z lęku. Chciała, aby jej “przyjaciel” potwierdził, że jest ładna. Chciała akceptacji. Zamiast tego, przeszła przez piekło szantażu i publicznego poniżania. “Przyjaciel” zagroził, że jeśli nie będzie spełniać jego erotycznych zachcianek przed kamerką, ujawni jej zdjęcia. Zrobił to tak czy inaczej. Błyskawicznie ujrzeli je wszyscy znajomi dziewczyny. Nie pomogły ani zmiany szkół, ani przeprowadzki. Pierwsza próba samobójcza Amandy dokonała się poprzez wypicie dużych ilości zmywacza do paznokci. Hannah Smith napisała do samej siebie na Ask.fm:

    kill yourself, drink bleach

    W przypadku Amandy druga próba była ostatnią. Zabiła się 10 października 2012 roku. Jej śmierć poprzedziły nienawistne wiadomości i komunikaty, którymi rówieśnicy zalali jej profile w mediach społecznościowych. Była to ich reakcja na wiadomość o jej wcześniejszym zamachu na własne życie. Poprzedził ją też film na YouTubie stanowiący wiadomość pożegnalną – i przestrogę. Jego tytuł brzmi: “My story: struggling, bullying, suicide”.

    Szok i niedowierzenie wywołała również śmierć Erin Gallagher, 13-latki z irlandzkiego Donegal. Erin była ustawicznie i systematycznie obrzucana obelgami przez anonimowych użytkowników Ask.fm. Prześladowcy najpierw bili na ślepo, gdy zaś znaleźli czuły punkt, skupili się już tylko na nim. W ich oczach dziewczyna miała być “brzydka” i “gruba”. Na tyle brzydka i gruba, że radzili jej aby się zabiła. Na 24 godziny przed samobójcza śmiercią Erin napisała jednemu z prześladowców na Ask.fm, że “zawiąże sobie sznur wokół szyi”. Nie była to groźba bez pokrycia.

    Niedługo później w jej ślady poszła starsza o dwa lata Shannon Gallagher, przytłoczona śmiercią siostry. Wcześniej zdążyła pożegnać Erin na Facebooku.

    Żałuję, że nie umiałam zapobiec temu, co się stało. Kocham Cię całym sercem.

    “Problemem jest społeczeństwo”

    Powyższy cytat pochodzi z wywiadu, jakiego bracia Terebinowie udzielili magazynowi “Time”. Ich linia obrony była następująca: szykany i przykrości spotykają młodych ludzi na każdym kroku: w szkole, w domu, na podwórku. Ask.fm nie czyni nastolatków okrutnymi, a rodziców i nauczycieli biernymi. Oni już tacy są, a ich zachowania na serwisie jedynie potwierdzają i ujawniają ich wzorce zachowań. W tym sensie, Ask.fm jest raczej częścią rozwiązania niż problemu, bo pomaga uchwycić i nazwać istotę zjawiska. Umożliwia też “rejestrowanie” wołań o pomoc nastolatków, którzy czują, że nie mają się do kogo zwrócić. Jeśli Twoje dziecko woli dzielić się swoimi problemami z obcymi w Sieci niż z Tobą, wiedz, że coś się dzieje. Jeśli Twoja młodsza siostra, odchodzi roztrzęsiona od komputera, nie lekceważ tego. Od czasu do czasu, rzuć też okiem na ich profile w social media. Tak dla pewności.

    Jest w tym pewna logika. Pytanie brzmi jednak, czy Ask.fm zrobiło wszystko, co było w ich mocy, aby ukrócić proceder cyfrowego linczowania i szykanowania? Raczej niż o clou sprawy Terebinowie woleli jednak mówić o tym, ile oni sami wycierpieli z rąk mediów. Obwiniali dziennikarzy, szkoły, polityków, nawet rodziców dzieci, które odebrały sobie życie. W tym, zdaje się, tkwił ich główny błąd. I nie tylko wizerunkowy. Barry Diller tej pomyłki nie chce powtarzać.

    Właściciel IAC odziedziczył coś więcej niż świetnie rozwijający się biznes. Jako weteran przedsięwzięć internetowych i trudnych wizerunkowo sytuacji, Diller wie, że przejął firmę z poważnie obciążoną hipoteką i niebłahymi problemami. Jeszcze zanim sfinalizował transakcję, miał okazję pomówić o niektórych spośród nich z prokuratorami generalnymi stanów Nowy Jork i Maryland. Jednym ze zobowiązań, jakie wziął na siebie nowy właściciel jest bowiem wdrożenie procedur podnoszących bezpieczeństwo i komfort użytkowników. PR-owcy firmy mówią o “zasobach, rozwiązaniach i pewnej wrażliwości”, które mają sprawić, że do podobnych tragedii nie dojdzie nigdy więcej. Nadal jednak nie podali żadnych konkretów. Po śmierci sióstr Gallagher wielu domagało się zamknięcia serwisu. Inni wzywali do uniemożliwienia zamieszczania anonimowych wpisów. Może właśnie to ostatnie rozwiązane mają na myśli menedżerowie z IAC.

    Doug Leed, człowiek niegdyś stojący na czele wyszukiwarki Ask.com, a dzisiaj członek nowego zespołu portalu Ask.fm publicznie przyrzekł, że albo uda się wyeliminować prześladowców, albo serwis zostanie zamknięty. Trzymamy go za słowo.

      Szkolenia

      Skomentuj

      Płać, ile chcesz

      Przeczytasz w 20 minut Collaboration
      Autor 12 stycznia 2015

      Żyjący w I wieku p.n.e rzymski myśliciel Publiusz Syrus miał jako pierwszy powiedzieć, że każdy towar jest tyle wart, ile kto jest gotów za niego zapłacić. Zwolennicy systemu rozliczeń Pay What You Want (PWYW) podeszli do tej maksymy w sposób bardzo dosłowny. Według nich klient powinien sam wycenić wartość produktu lub usługi. Jak to działa i dlaczego w ogóle działa?

      Cena gra rolę

      Pricing, czyli proces ustalenia za jaką cenę sprzedawać dane dobro, to marketingowe abecadło. Każdy wie, że chodzi o to, aby zachęcić nabywcę, zniechęcić konkurencję, a przy tym wszystkim – zarobić. Handlarze biżuterią i jachtami wiedzą też coś o paradoksie Veblena, czyli zjawisku przyrostu popytu na dane dobro towarzyszące wzrostowi ceny. Jeszcze trudniejszy do wyjaśnienia paradoks stanowi tytułowy model Pay What You Want, często stosowany zamiennie z Give What You Feel, zakłada, że opłaca się w ogóle nie ustalać ceny produktu czy usługi, a to ile jest wart, pozostawić w gestii samego nabywcy.

      Dla tych, którzy przeczytali poprzednie zdanie więcej niż jeden raz i nadal nie dowierzają, spieszę z wyjaśnieniem. Tradycyjne wycenianie obciążone jest wieloma wadami i gdybyśmy nie byli do niego tak przyzwyczajeni, zapewne o wiele łatwiej dopuścilibyśmy, że alternatywa jest nie tylko możliwa, ale wręcz konieczna.

      Na początek rozważmy sytuację wszystkich tych, którzy chcieliby kupić dany produkt lub usługę, ale jest ona dla nich zbyt droga. Część z nich byłaby gotowa wyłożyć maksymalnie 10% nominalnej ceny, dla innych zaś już 75% brzmiałoby rozsądnie. Ustanawiając sztywną ceną, zniechęcamy tych klientów do zakupu. Zdaję sobie sprawę, że owe 10% może nawet nie pokryć kosztów produkcji, ale te są to odzyskania z nawiązką dzięki tym zamożnym nabywcom, którzy będą gotowi wyjść daleko poza równowartość nominalnej ceny. A warto zaznaczyć: badania i praktyka wykazują, że nie brakuje ludzi, którzy chcą być mecenasami swojego ulubionego zespołu, kawiarni czy masażysty, ergo: wyłożyć więcej pieniędzy, niż się od nich oczekuje.Wielu z nich powołuje się też na wdzięczność i swoistą przyzwoitość: skoro obdarzono ich takim zaufaniem, że sami mogą sobie wybrać cenę, czuliby się co najmniej niezręcznie starając się tej sytuację nadużyć. Dodajmy do tego fanów (i fanatyków) wybranej marki, zespołu czy teatru awangardowego. Oni, za produkt choćby lekko odmienny od standardowego, będą gotowi zapłacić o wiele więcej. Bilet czy album z autografem będzie mieć dla nich wartość nie dającą się wyliczyć w pieniądzach. To ich zadaniem jest wyrównać i powetować straty, jakie generują ci, którzy dają najmniej. Nie lekceważmy jednak ubogich i/lub sknerowatych. Gdy raz uczyni się z nich klientów, tworzy się z nimi więź, która będzie ich zachęcać do tego, by kupować więcej towarów albo usług tej samej marki w przyszłości. Oszczędnych przyciągnie zaś perspektywa zapłacenia mniej: dla nich to jak kusząca promocja.

      Kolejny zestaw korzyści lokuje się w relacjach ze “starszymi braćmi w biznesie”. Mam tu na myśli: wydawców, pośredników, inwestorów. Każdemu z nich należy się najczęściej prowizja, każdy chce mieć głos w tym, jak zarządzać swoją firmą, zespołem czy fundacją. W ramach modelu pay-what-you-want produkuje się jednak na miarę oczekiwań klienta. Jeśli muzyk nagrał płytę i udostępnia ją w Sieci, wynagrodzenia otrzyma za każde pobranie. Kto będzie chciał pudełka, książeczki i możliwości obcowania z albumem w starym stylu złoży zamówienie, a płyt wytłoczy się tyle, ile było zamówień. Nie potrzeba też sztabu opłacanych fachowców w wytwórni, którzy po tygodniach badań i wertowania raportów wycenią płytę. Fani zrobią to za nich.

      Kolejną korzyścią modelu PWYW jest fakt, że artyści neutralizują w ten sposób piratów. Znika potrzeba ściągania płyt (filmów, gier, etc.) nielegalnie, skoro zupełnie legalnie i w wysokiej jakości można je mieć za darmo lub za symboliczną złotówkę. Załóżmy, że choć część ludzi dokona jakichś wpłat. Twórca już zarobił więcej, niż gdyby pobrali/kupili oni spiratowaną wersję.

      Zarabianie na doświadczeniach

      W zakresie PWYW, ścieżki przetarli informatycy, szukający metod walki z piratowaniem ich oprogramowania. W dalszej kolejności model zaadaptowali artyści. Jako pierwsza z takiego systemu rozliczeń skorzystała brytyjska grupa Radiohead – jedenasty krążek Brytyjczyków “In Rainbows” ukazał się bez wsparcia wytwórni płytowej, z wielką premierą w Internecie, a nie w dowolnej sieci sklepów z multimediami. Jak powiedział jeden z muzyków: “skoro każda nasza płyta i tak wyciekła do Sieci, tym razem upewniliśmy się, że będzie to przeciek kontrolowany”. Opłata była zupełnie dowolna, od zera funtów do… nieskończoności. Dopytywani przez dziennikarzy o finansowy efekt całego eksperymentu, członkowie Radiohead uśmiechali się i nieśmiało mówili, że “nie narzekają”. Z pewnością nie mogli też narzekać na promocję. O albumie mówili wszyscy. Największe serwisy kulturalne, magazyny muzyczne, telewizje informacyjne, tysiące blogerów. Bono z zespołu U2 chwalił młodszych muzyków za wizję i odwagę, choć jego formacja nie zdecydowała się pójść tą drogą… aż do niedawna.

      Grupa Nine Inch Nails powtórzyła model Radiohead, ale twórczo go rozwinęła. Album “Ghosts I-IV” od razu pojawił się w kilku formatach: można było go pobrać za darmo, z bonusowymi utworami (za 5$), w estetycznym 2-płytowym opakowaniu (10$), w pełnych dodatków box-setach (75$) oraz w specjalnej limitowej wersji (300$). Nie minął pierwszy tydzień sprzedaży, a Amerykanie cieszyli się z 750 tys. pobrań. Wersja limitowana zniknęła z półek w 30 godzin. Większość obserwatorów stwierdziła jednak, że model Nine Inch Nails, choć okraszony lepszą promocją i bardziej dopracowany, nie był równie dobry jak Radiohead. Najpewniej nie był też równie dochodowy. Błąd, wydaje się, tkwił w tym, że nie dano fanom możliwości płacenia więcej. Wybierali ile chcą zapłacić… ale z pewnej puli wyborów. Ograniczony model PWYW, jak widać, daje ograniczony sukces.

      Pay What You Want a sprawa polska

      Czy analogiczne przykłady można by podać na przykładzie polskich przedsięwzięć? U nas tego rodzaju systemy płatności to nadal egzotyka, choć pierwsze jaskółki już się pojawiły. Metodą PWYW posługuje się studio tworzące gry komputerowe Crunching Koalas oraz dwa awangardowe teatry: krakowska Czysta Reforma i warszawska Druga Strefa. Niektóre konferencje i szkolenia, szczególnie organizowane przez fundacje, były finansowane w ten sposób. Warto śledzić ich postępy. To w dużej mierze od sukcesu tych innowatorów i skupionych wokół nich społecznosci, będzie zależeć czy PWYW przyjmie się nad Wisłą.

        Szkolenia

        Skomentuj