Hotelowe sharing economy, czyli nie tylko Airbnb

Przeczytasz w 20 minut Collaboration
Autor 12 października 2016

W poprzednim tekście w tej serii zajmowaliśmy się tym, jak podróżować w dobie transportu współdzielonego. Tym razem pokażemy, jak szukać społecznościowych alternatyw dla hoteli, gdy już dotrzemy na miejsce.

Partnerem i patronem naszego Przewodnika po Sharing Economy jest firma Traficar

Uporządkujmy pojęcia

Kto śledził poprzednie części tej serii, ten wie, że niełatwo pisać o sharing economy po polsku. Rodzimych pojęć jeszcze nie udało nam się wypracować, a angielskie zazwyczaj ciężko przetłumaczyć. Problem widać szczególne wyraźnie, gdy mowa o tzw. hospitality services.

“Społecznościowe hotelarstwo” nie byłoby tu najlepszym tłumaczeniem, bowiem lokale oddawane pod couchsurfing i couchsourcing nie są, w żadnym sensie tych słów, obiektami hotelarskimi. Nie podlegają tym samym przepisom, nie muszą spełniać identycznych standardów, ich baza noclegowa niekoniecznie funkcjonuje wyłącznie na użytek przyjezdnych. Innymi słowy, zjawiska te mają się do tradycyjnych hoteli, moteli i schronisk tak, jak Uber ma się do taksówki, a BlaBlaCar do PKS-u.

Jednocześnie, usługi takie jak Airbnb czy Couchsouring.org zaspokajają te same potrzeby, co hotele. Zapewniają dach nad głową, utrzymanie higieny osobistej, oferują miejsce, gdzie możesz zostawić swoje rzeczy. Potencjalnie mogą też dostarczać wrażeń kulturalnych i rozrywki albo pomóc nam zadbać o wyżywienie. Nie stawiałbym jednak na to, że opisowe określania w rodzaju “społecznościowa infrastruktura turystyczna” albo “społecznościowy serwis kwaterunkowy” się przyjmą. Podobnie nie dawałbym szans prostym kalkom z angielskiego, jak “akomodacja współdzielona” (via accommodation sharing) czy “wymiana gościnności” (via hospitality exchange). Swoją drogą, wersje francuska i hiszpańska sprowadzają się do frazy, którą można oddać neologizmem “usługa gościnnościowa” (via hospitality service). Włosi z kolei mówią o “sieci gościnności”.

Na użytek tego tekstu zaproponuję skrótowiec od hospitality service – hospex. Łatwo go zapamiętać, brzmi dziwnie swojsko (nawet jeśli ta swojskość przywodzi na myśl wczesne lata 90.) i odwołuje się do istoty sprawy, tj. usługi, w ramach której gościsz innych ludzi albo korzystasz z ich gościny. Jest jeszcze jeden dobry argument przemawiający za tym określeniem, ale o tym później.

Idąc dalej, w zależności od tego, czy gościsz innych odpłatnie czy za darmo, można mówić o dwóch różnych typach hospeksów.

  • W przypadku tych, gdzie gościnność jest celem samym w sobie, proponuję znane określenie couchsurfing.
  • Tam zaś, gdzie celem jest zysk, wprowadziłbym pojęcie couchsourcing poprzez analogię z ridesourcingiem, opisującym usługi typu Uber czy Lyft.

Osobną, choć na pewno pokrewną kategorią jest roomsharing. To już zupełnie klasyczne sharing economy. Jak sama nazwa wskazuje, chodzi tu o sytuację, kiedy jedna osoba szuka współlokatora, a inna mieszkania. Dzieląc się powierzchnią, pierwotny najemca zmniejsza koszty.

Jak to się zaczęło, czyli historia hospeksów

U zarania couchsurfingu wszystko odbywało się bezkosztowo, bezinteresownie, i wtedy jeszcze bez prądu. Po kanapach surfowali hipisi w drodze do Indii czy Kalifornii. Dwadzieścia lat później to samo robili slackerzy z generacji X. Tym ostatnim poświęcono zresztą piosenkę “Couch Surfer” napisaną przez zespół Bran Van 3000. Podróżowanie w ten sposób szło w parze z flanelową koszulą i naszywką z logo Pearl Jam na plecaku typu kostka. Był to przejaw przynależności do kontrkultury, wiary w relacje międzyludzkie i odrzucenia materializmu.

Wszystko to oczywiście było bardzo ciekawe, ale pewnie nie byłby to temat dla WE the CROWD, gdyby w czerwcu 1991 roku grupa polskich studentów i pracowników naukowych z Wojciechem Sylwestrzakiem nie uznała, że warto sprawdzić jak ta cała nowinka w postaci Internetu sprawdzi się w przypadku hospitality services. Tak powstała baza danych i grupa dyskusyjna (servlist) zawieszona w sieci akademickiej PLEARN, którą ochrzcili Hospex. Potencjalnie mogło z niej korzystać około 8 tys. ludzi, bo tylu było łącznie użytkowników internetu w Polsce. Serwis był jednak prowadzony w wielu językach i szybko zaczęły dołączać do niego osoby z zagranicy. U szczytu popularności było to kilkaset osób, głównie z Niemiec, Wielkiej Brytanii oraz Stanów Zjednoczonych.

Mechanizm był bardzo prosty: po wejściu na landing page, użytkownik klikał w link prowadzący do formularza. Po tym, jak go wypełnił, stawał się częścią społeczności. Od tej pory mógł gościć u siebie hospeksowiczów albo korzystać z gościny innych. W tamtych czasach jedynym sposobem, aby porozumieć się z gospodarzem był mail, więc cały proces był dość złożony i nie dało się go przeprowadzić w ramach samego tylko serwisu. Z dzisiejszej perspektywy na pewno trudno byłoby się pogodzić z tym, że czas oczekiwania na dodanie do bazy danych mógł trwać nawet kilka tygodni! Wtedy jednak było to rozwiązanie przełomowe. Sylwestrzak rozumiał, że tradycyjna “gościnność współdzielona” nie jest modelem rozwojowym. Konieczność drukowania list użytkowników, przeprowadzania zbiórek pieniędzy na dalsze funkcjonowanie i problemy z promocją skazywały go na niewielką skalę działalności. Przez niespełna 5 lat działalności (1991-1996) Hospex utorował drogę serwisom takim jak Airbnb czy Couchsurfing.org.  Właśnie dlatego podoba mi się nazywanie podmiotów z tej branży hospeksami.

Wojciech Sylwestrzak,
założyciel Hospexu

1990, 1991 rok… To były zupełne początki internetu w Polsce. Byłem wtedy studentem. Wyjazdy za granicę były trudniejsze niż dziś, do wielu państw potrzebne były jeszcze wizy, a do wiz – zaproszenia – przypomina sobie po latach Sylwestrzak. Do tego dochodziła bariera finansowa, na Zachodzie wszystko było wielokrotnie droższe niż w Polsce. W trakcie dyskusji z dwoma znajomymi z Berkeley i Paryża stwierdziliśmy, że można by wykorzystać kontakty przez sieć do wzajemnej pomocy w podróżach. Udzielania sobie nawzajem noclegów, wspólnego spędzania czasu, zwiedzania, wymiany poglądów… Podjąłem się poprowadzenia takiego serwisu i na początku 1992 roku zbudowałem prostą bazę danych, którą nazwaliśmy Hospex.

Kliknij i rozwiń

W 1996 roku, gdy Hospex już dogasał, z Sylwestrzakiem skontaktował się Veit Kuehne. Początkowo jego ambicją było ożywić polski serwis, ale w związku z tym, że jego twórca wybrał inne projekty, Kuehne otrzymał jedynie jego błogosławieństwo i… społeczność. Baza adresowa odziedziczona po Hospeksie stanowiła dobry punkt wyjścia. 22-letni Niemiec dodał jednak kilka innowacji. Użytkownicy zostali zobowiązani do podawania numerów paszportów, tak, aby gospodarze mogli łatwo potwierdzić ich tożsamość. Ukryto także adresy e-mail, aby chronić społeczność przed spamem. Przyłożono też większą uwagę do UX i designu. Projekt Hospitality Club stworzony siłami wolontariuszy, rodziny i przyjaciół rozpoczął działalność w 2000 roku. Przez pierwszych 12 miesięcy pozyskał 750 użytkowników. Późniejszy wzrost był już wykładniczy. Na 14-lecie platformy, Veit mógł się pochwalić 700 tysięczną społecznością. Przyczyniła się do tego głównie poczta pantoflowa, czy jak kto woli, marketing szeptany. Sam założyciel platformy podróżował po świecie na rowerze opowiadając ludziom o swoim projekcie. Cel, który sobie postawił, 1 mln użytkowników, nie wydaje się już jednak realny. Konkurencyjne serwisy, z Airbnb i Couchsurfing.org na czele, które podeszły do problemu w dużo bardziej biznesowy sposób, opierając się na potężnych budżetach i agresywnym marketingu, szybko podważyły jego pozycję lidera. Kuehne chyba sam to dostrzegł, wchodząc w 2012 roku w partnerstwo z Airbnb i wzywając swoich użytkowników by szerzyli ideę dalej, zakładając tam konta. Dzisiaj HospitalityClub ma 328 tys. użytkowników i jeśli trafia do zestawień platform hospeksowych, to raczej po to, by przypomnieć, że jeszcze istnieje.

sharing_economy_akomodacja_WE_the_CROWD_couchsurfing

Trudno powiedzieć jednoznacznie, na ile opisane projekty stanowiły inspirację dla twórcy pierwszego serwisu, który spełnił ich ambicję dotarcia do milionów użytkowników. Casey Fenton, twórca Couchsurfing.com, twierdzi, że pomysł wpadł mu do głowy, gdy odwiedził Islandię w 1999 roku. Raczej niż szukać miejsca w hotelu, zdecydował się włamać do bazy danych miejscowego uniwersytetu i rozesłać maile do ponad 1 500 studentów z zapytaniem, czy nie zechcieliby go przenocować. Około stu gościnnych Islandczyków odpowiedziało pozytywnie, co skłoniło Fentona do postawienia pytania, czy w innych miejscach na świecie mogłoby być podobnie. Niedługo później zarejestrował domenę “couchsurfing.org”.

Jako idealista i aktywista, Fenton nie chciał, aby serwis miał charakter komercyjny. Pragnął, aby jego doświadczenie dało się uogólnić i udostępnić innym, którzy chcą podróżować bezkosztowo, poznając nowych ludzi. Nie skończyło się na deklaracjach – gdy firma rozpoczęła działalność w 2003 roku, była autentycznym non-profitem. Oznaczało to, że serwis opierał się na pracy wolontariuszy, zarabiając wyłącznie na dobrowolnych dotacjach. Wpływ społeczności odcisnął się także na kształcie i funkcjonalnościach Couchsurfing.com. Firma organizowała cykliczne wydarzenia pod marką Couchsurfing Collective w różnych częściach świata, podczas których zbierała feedback od swoich użytkowników i wolontariuszy. Fenton dał się wtedy poznać jako bardzo zręczny community manager. Model, w ramach którego firma miała aktywistów zamiast pracowników, dotacje zamiast zarobku i stanowiła raczej ruch kontrkulturowy niż przedsiębiorstwo mógł podobać się użytkownikom i założycielom, ale nie przypadł do gustu urzędowi podatkowemu. Po latach sporów sądowych, skarbówka postawiła na swoim i doprowadziła do odebrania Couchsurfing.com statusu non-profitu. Zasadniczy argument był taki, że non-profit nie może konkurować z innymi podmiotami o klientów – to jest już zachowanie typowe dla “zwykłego” biznesu. Niemal z dnia na dzień, Couchsurfing.com musiał więc przekształcić się w startup, który będzie generować zysk, aby opłacić pracowników, których teraz trzeba było zatrudnić oraz podatki, które należało odprowadzić. Zadanie to miał ułatwić kapitał pozyskany od funduszy VC oraz częściowa komercjalizacja serwisu. Społeczność nie przyjęła tych zmian zbyt dobrze. W kilka dni po ogłoszeniu, że Couchsurfing.com zarejestrował się jako spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, Fenton otrzymał ponad 1500 maili wyrażających rozczarowanie i oburzenie.

akomodacja_casey_fenton

akomodacja_brian_chesky

Jak wygląda Couchsurfing.com dzisiaj? Serwis liczy 11 mln użytkowników, choć według byłych pracowników, niewiele ponad milion z nich faktycznie odwiedza stronę regularnie. Spośród nich pół miliona posiada zweryfikowane konta, czyli korzysta z usług premium. Couchsurferzy nie stanowią jednak tak zwartej społeczności, jak jeszcze dekadę temu. Kolejne re-designy strony i funkcjonalności (2012, 2014) były wprowadzone bez konsultacji z użytkownikami, a nawet wbrew ich protestom. Gdy w sierpniu 2014 roku serwis zaczął rozsyłać spam zawierający złośliwe oprogramowanie, prawdopodobnie za sprawą ataku hakerskiego, Couchsurfing.com starał się zatuszować sprawę kasując krytyczne wpisy na forum.

Nieprzychylne wypowiedzi nie są jednak największym z problemów Fentona i spółki. Jest nim konkurencja w postaci Airbnb. Jak w przypadku wielu innych branż, społecznościowe usługi hotelarskie zaczęły wyraźnie przesuwać się do sharing economy w stronę bardziej komercyjnego access economy.

sharing_economy_akomodacja_WE_the_CROWD_airbnb

Można powiedzieć, że model “access” pojawia się wraz z instytucjonalizacją zjawiska, działającym modelem biznesowym i stopniowym wygaszaniem realnego aspektu dzielenia się czymkolwiek. Innymi słowy, tak, jak carsharing otworzył drogę carsourcingowi, tak couchsurfing zapowiedział couchsourcing. W momencie, gdy okazało się, że internauci potrzebują takiej usługi, było kwestią czasu zanim hospeksy doczekają się swojego Ubera. Ten tytuł bezdyskusyjnie od lat należy do Airbnb.

Firma z San Francisco, powstała w 2008 roku, z jej usług korzysta 60 mln użytkowników, w tym blisko 2 mln gospodarzy. Oferuje ona więcej pokoi niż jakakolwiek sieć hoteli na świecie. Do tej pory z jej usług skorzystało już 80 mln ludzi w 191 krajach światach. Ocenia się, że Airbnb jest dziś warte 25 miliardów dolarów. Jego założyciel, Brian Chesky. On sam, zgodnie z przepowiednią magazynu “Forbes”, został pierwszym miliarderem w branży sharing economy. Drugim został jego wspólnik, i współzałożyciel serwisu, Joe Gebbia.

Chesky i Gebbia, koledzy z uczelni i współlokatorzy, wpadli na pomysł założenia Airbnb za sprawą dość niecodziennego eksperymentu, który przeprowadzili jesienią 2007 roku. W ich mieście odbywała się duża konferencja organizowana przez Amerykańskie Stowarzyszenie Wzornictwa Przemysłowego. W tych dniach niełatwo było znaleźć pokój hotelowy w przystępnej cenie. Dwaj młodzi artyści dostrzegli w tym okazję i postanowili zaoferować swoje mieszkanie jako tymczasowe lokum dla uczestników wydarzenia. Nadmuchali trzy materace, obiecali pożywne śniadanie oraz możliwość networkingu z innymi specjalistami z obszaru designu, takimi jak oni sami. Dość niespodziewanie udało im się zarobić tysiąc dolarów w ciągu jednego weekendu. Niedługo później twórcy Airbed&Breakfast (bo tak początkowo nazywał się serwis) przetestowali swoje rozwiązanie na większym evencie – konferencji SXSW 2008. Odwołując się wyłącznie do partyzanckich metod promocji (marketing szeptany, wpisy na forach, zaczepianie blogerów) udało im się przekonać ponad tysiąc osób do udostępnienia swoich mieszkań. Na tym etapie było jasne, że to działa.

Inaczej niż Fenton, Chesky i wspólnicy od razu dążyli do szybkiej komercjalizacji i wypracowania modelu biznesowego. Pozyskanie 20 tys. dolarów oraz consultingu w Y Combinator, najbardziej cenionym amerykańskim akceleratorze, wydatnie im to ułatwiło. Być może właśnie za ich radą założyciele skrócili nazwę serwisu. Airbnb, po rebrandingu, który nastąpił w 2009 roku, mogło się pochwalić 700 tysiącami osób, które skorzystały z jego usług, nocując w cudzych mieszkaniach, domkach na drzewach, iglach, zamkach oraz łodziach. W tym samym roku firma pozyskała 7.,2 mln dolarów finansowania od funduszy VC. Do dnia dzisiejszego w Airbnb zainwestowano prawie 2.5 miliarda dolarów.

Czym tłumaczyć ten sukces? Jeden czynnik to zręczny i agresywny marketing. Airbnb nie szczędziło wydatków na kampanie billboardowe i digitalowe, korzystało od samego początku z promocji w mediach społecznościowych, sponsoruje nawet jeden z teamów Formuły 1. Serwis uruchomił nawet druk własnego magazynu, “Pineapple”, skierowanego do osób, które fascynują się podróżami i poznawaniem nowych kultur. Przy tym wszystkim Airbnb nie zapomina, że jest serwisem, którego kluczowy zasób stanowi społeczność. Dobrze świadczy o tym, choćby usługa Neighbourhoods. Ten współtworzony przez Tłum moduł to przewodnik tpo miejscach, które warto odwiedzić. Powiedzmy, że interesuje nas dzielnica Neukolln w Berlinie. Jedno kliknięcie, i od razu wiemy, za co jest chwalona, co w niej przeszkadza odwiedzającym i Berlińczykom, gdzie zjeść, bawić się, co zwiedzać.

Jak zarabiać z Airbnb?

Nie zapominajmy też, że Airbnb stanowi źródło zysków nie tylko dla jego założycieli oraz inwestorów, ale także — dla gospodarzy, czyli potencjalnie nas wszystkich. Około 90% użytkowników Airbnb oddaje gościom powierzchnie, w tym samym mieszkaniu, które sami zajmują. Pobieranie opłat z tego tytułu może być jednym z powodów, dla których to robią, ale zapewne liczy się też chęć poznawania nowych ludzi i współtworzenia ciekawej, bo zorientowanej na podróże, społeczności. Inaczej jest w przypadku pozostałych 10%. Duża część spośród tych ludzi prowadzi, de facto, niezarejestrowane hotele. Ich “kanapy” służą wyłącznie do odnajmowania via Airbnb, najczęściej wyróżnia je dobra lokalizacja i przejrzysta oferta. Najzaradniejsi potrafią zarabiać nawet setki tysięcy dolarów rocznie za sprawą kilku mieszkań dostępnych w serwisie. I to po dokonaniu opłat. Niektórzy wynajmują już nawet ekipy sprzątające. Czy podobnie może działać to w Polsce? Według Airbnb, odnajmując jeden pokój w Warszawie, możesz zainkasować nawet 494 zł tygodniowo.

sharing_economy_akomodacja_WE_the_CROWD_roomorama

Trudno się dziwić, że model Airbnb szybko znalazł licznych naśladowców. Jeszcze w 2009 roku powstała Roomorama, serwis z singapurskim rodowodem, może dziś poszczycić się bazą 80 tysięcy lokali w 5 tysiącach miejsc. Wyróżnikiem tej platformy jest zdecydowanie fakt, że umożliwia ona także wynajem pokoi w hotelach i hostelach, wybierając raczej partnerstwo niż rywalizację z tradycyjnymi dostawcami usług akomodacyjnych. Roomorama kładzie bardzo duży nacisk na bezpieczeństwo użytkowników. Ma to odzwierciedlenie zarówno w przebiegu procesu płatności (związany z weryfikacją wykorzystującą sześciocyfrowe kody, wszystkie płatności są uiszczane “z góry”), jak i samym doborze gospodarzy (dość dokładny proces weryfikacji – dowody tożsamości, dokumenty czy zdjęcia wymagane przy rejestracji). Podobnie jak w przypadku większości platform – serwis zrzeka się odpowiedzialności za wszelkie konflikty powstałe między użytkownikami.

sharing_economy_akomodacja_WE_the_CROWD_widmu

W 2011 roku do stawki dołączyło założone w Niemczech Widmu. Ta marka uznawana jest za jednego z największych konkurentów Airbnb w Europie. Na dziś dzień przemawiają za nią 300 tysięcy mieszkań, 2 000 miast, dostępność w 150 krajach. W początkach swego istnienia firma otrzymała finansowanie w wysokości 90 milionów dolarów, będące wówczas najwyższą inwestycją w europejski startup. Widmu stworzyło także dedykowany na rynek chiński serwis Airizu (zamknięty w 2013 roku – obecnie ten rynek obsługuje główny brand). Za Widmu stoją kontrowersyjni bracia Samwerowie, którzy zbudowali swoją fortunę na tworzeniu europejskich klonów firm, które odniosły sukces za oceanem.

sharing_economy_akomodacja_WE_the_CROWD_9flats

Spośród bezpośrednich konkurentów Airbnb warto wymienić jeszcze 9flats, które wyróżnia to, że serwis pobiera opłaty wyłącznie od gospodarzy. Jest to stała marża w wysokości 15%. Firma eksperymentuje także z innowacyjnymi metodami płatności, takimi jak Bitcoiny oraz opcja “wynajmij teraz, zapłać później”. Od swojej incepcji w 2011 roku, 9flats pozyskało bazę przeszło 200 tys. lokali. Jego pozycja jest szczególnie silna, na rodzimym, niemieckim rynku.

sharing_economy_akomodacja_WE_the_CROWD_kidcoe

Ciekawym trendem jest postępująca specjalizacja w branży hospeksów. Przykładowo: założony w 2013 roku serwis Kid&Coe skupia się na lokacjach przyjaznych dzieciom. Oferowane mieszkania mają wszystkie udogodnienia takie jak na przykład: łóżeczka, przewijaki, zabawki, mieszkania są usytuowane w odpowiedniej odległości od parków, placów zabaw, etc.

sharing_economy_akomodacja_WE_the_CROWD_behomm

Z kolei platforma Behomm.com stworzyła ofertę adresowaną dla designerów. czynnikiem decydującym o wyborze danego mieszkania jest jego wygląd – ma spełniać odpowiednie, wysokie standardy estetyczne. Około 20% zgłaszanych do serwisu  mieszkań jest odrzucanych w procesie weryfikacyjnym. Rejestracja dostępna jest jedynie poprzez zaproszenie od członka społeczności. Platforma wylistowała 98 zawodów związanych z pracą kreatywną, które umożliwiają rejestrację na Behomm. Obecnie dostępnych jest około 3 000 mieszkań. Ciekawy jest też jej model biznesowy, Behomm pobiera opłatę za roczne użytkowanie w wysokości 95 Euro. Pierwszy rok po rejestracji jest darmowy.

Wydaje się, że takich serwisów kierowanych do specyficznych społeczności zobaczymy w najbliższych latach więcej. Lepiej eksplorować spokojny “błękitny ocean”, gdzie można pokusić się o pozycję lidera niż iść na wymianę ciosów z zamożnymi Airbnb, Widmu czy 9flats.

sharing_economy_akomodacja_WE_the_CROWD_lokalopl

W 2012 roku pojawił się jeszcze jeden polski akcent. Tuż przed rozpoczęciem Euro 2012, Airbnb weszło na polski rynek. W tym samym roku Grupa Allegro uruchomiła swój serwis couchsourcingowy – Lokalo.pl. Umożliwiał on najem pokoi/mieszkań, tak przez osoby prywatne, jak i hostele bądź hotele. Marka pobierała prowizję w wysokości 5% od każdej transakcji.

Uruchomieniu serwisu towarzyszyła relatywnie duża ofensywa marketingowa. Ambasadorem marki został popularny Bilguun Ariunbaatar. Podróżował on po Polsce odwiedzając miejsca dostępne z wykorzystaniem platformy. Relacje z tych podróży były publikowane na YouTube’ie i Facebooku. Oprócz tych platform materiały promocyjne były dostępne w serwisie Gazeta.pl oraz platformach IPLA, Iplex i TVN Player. Kampanię prowadzono również na portalach Wp.pl, Onet.pl, Interia.pl. oraz w mediach tradycyjnych- kampania reklamowa w radio (rozgłośnie o zasięgu ogólnopolskim jak i regionalnym).

Działania marketingowe osiągnęły względny sukces z prawie 900 tysiącami wyświetleń na YouTube pierwszego filmu reklamowego. Serwis oferował też możliwość kontaktu z lokalnymi “przewodnikami”. Funkcję tę wspierała współpraca z PKP Intercity – bilety na niektórych połączeniach miały wydrukowane kody QR, które przenosiły użytkownika na specjalną zakładkę na stronie Lokalo z dostępnymi w danym mieście przewodnikami. Wśród miast, które można było zwiedzać w ten sposób znalazły się m.in Warszawa, Poznań, Wrocław czy Kraków.

Działania promocyjne w początkach istnienia serwisu przyniosły oczekiwany skutek (odwiedziny w sierpniu 2012 – 328 tys. użytkowników). Nie przekładało się to jednak na ilość dostępnych z pomocą strony ogłoszeń, zaś statystyki wejść na stronę stopniowo spadały. Ze względu na małą popularność serwisu w połowie 2013 roku Allegro podjęło decyzję o stopniowym wygaszaniu usługi. Ostatecznie pod koniec 2013 roku Lokalo zniknęło z portfolio Grupy Allegro. Obecnie po wpisaniu w przeglądarkę adresu lokalo.pl użytkownik zostaje przekierowany na podstronę “wakacje” w serwisie Allegro, na której pojawiają się ogłoszenia związane z akomodacją.

Couchsurfing

Nikt nie wie na pewno, skąd to pojęcie się wzięło, ani kto użył go po raz pierwszy. Jedno jest pewne: znajdowało się ono w użyciu wiele lat przed powstaniem  serwisu Couchsurfing.org, który je “sprywatyzował”. Szacowny słownik Merriam-Webster podaje:

Couchsufing – zostać na noc u kilku sukcesywnych gospodarzy (“hosts”), którzy zwyczajowo zapewniają podstawową akomodację (np. kanapę, na której można spać) nie oczekując w zamian wynagrodzenia.

sharing_economy_couchsurfing

Tyle teorii. Jak zaś działa ten model w praktyce?

  1. Zakładasz konto. Posiadanie własnego profilu to niezbędny wymóg tego, aby zacząć wchodzić w interakcję z innymi użytkownikami. To także Twoja wizytówka, dzięki której możesz dać się lepiej poznać, zanim couchsurferzy wpuszczą nas pod swój dach.
  2. Przeglądasz dostępne kanapy. Tak, serwis określa miejsca, w których możesz się zatrzymać jako “kanapy” (couches). Możesz dowiedzieć się o nich więcej, wpisując w wyszukiwarkę miasto, które chcesz odwiedzić, a następnie klikając na osobę, która tam mieszka i jest gotowa Cię ugościć. Zapoznając się z jej profilem możesz sprawdzić, czy cieszy się dobrą opinią wśród couchsurferów oraz czy odpowiada Ci pod kątem zainteresowań, osobowości, stylu życia. Warto też upewnić się, że nie ma zwierząt na które jesteś uczulony. Inną cenną informacją jest wskaźnik odpowiedzi – jeśli ktoś ignoruje 90% zapytań (couchrequests) to pewnie i Tobie nie odpisze. Podobne wnioski możesz wyciągnąć z pola, które mówi o ostatnim logowaniu – jeśli ktoś nie zaglądał do serwisu od pół roku, pewnie już się z niego wypisał. I na koniec: upewnij się, że osoba do której się wybierasz mówi po angielsku ;)
  3. Wysyłasz wiadomość do właściciela kanapy. Komunikacja na Couchsurfing.com bazuje na relacji P2P, więc najlepiej jest napisać spersonalizowaną wiadomość, która da Cię poznać jako ciekawą i godną zaufania osobę.
  4. Dołączasz do grona gospodarzy. Jeśli masz wolny pokój albo chociaż kawałek podłogi, możesz ogłosić ten fakt i zacząć przyjmować gości u siebie. W tym punkcie także, im więcej podasz o sobie informacji, tym większe szanse, że inni użytkownicy będą chcieli Cię odwiedzać. Oprócz tego, mogą oni wystawiać Ci rekomendacje, które również podnoszą ogólny poziom zaufania społeczności do nas.
  5. Włączasz się w życie społeczności. W każdym większym mieście istnieje społeczność couchsurfingowa. Z poziomu zalogowanego użytkownika możesz śledzić jej poczynania i dołączać do organizowanych przez nią wydarzeń.

Wszystko to dostępne jest nieodpłatnie, dla każdego, kto posiada własne konto. Od 2011 roku Couchsurfing.com zaczął jednak eksperymentować z udrożnieniem źródeł przychodu. W ten sposób pojawiły się:

  • Konta premium, dzięki którym uzyskujemy status użytkownika “zweryfikowanego”, co podnosi zaufanie społeczności do nas. Inne zalety konta premium to: brak reklam oraz, lepsze pozycjonowanie Twojej osoby przy wynikach wyszukiwania. Obecnie z tej opcji skorzystało pół miliona użytkowników, czyli mniej niż 5%. Koszt to 74 zł na rok.
  • Wspomniane już reklamy – zarówno na stronie internetowej oraz w aplikacji mobilnej pojawiają się komunikaty reklamowe. Nie dotyczy to użytkowników, którzy opłacili konto premium.

Jak Napisać Dobry Couchrequest?

Jeśli chcesz być mile widzianym gościem, musisz trzymać się pewnych reguł i dobrych praktyk, które obowiązują couchsurferów. Wszystko to jest dość proste i intuicyjne, ale warto mieć to na uwadze, gdy będziesz wysyłać pierwsze zapytania:

  1. Uzupełniaj profil tak, aby uzyskać potwierdzenie: “100% complete”. Im więcej podasz informacji o sobie, tym większe wzbudzasz zaufanie. Dodatkowo, nigdy nie wiesz, co przemówi akurat do tego gospodarza: może słucha takiej samej muzyki, jak Ty? Ludzie chętniej goszczą osoby o podobnych pasjach.
  2. Zawsze personalizuj swoją wiadomość do gospodarza – pisze np. “Cześć Tomek” raczej niż po prostu “Cześć”; nawiązuj też do informacji zawartych w jego profilu; potwierdź wyraźnie, że rozumiesz zasady, jakie panują w jego domu (np. żadnego palenia).
  3. Pisz z odpowiednim wyprzedzeniem (od tygodnia do czterech), aby gospodarz mógł Cię “wpisać” w swoje plany. Na tyle, na ile to możliwe podawaj też godzinę przyjazdu, zadeklaruj, ile chcesz zostać, itd.
  4. Bez wyjątku, za każdym razem dawaj odpowiedni feedback – nawet gdy ktoś Ci odmawia, powinieneś napisać “rozumiem, dzięki – może następnym razem”
  5. Pisz zwyczajowo do więcej niż jednego couchsurfera, tak, aby zwiększyć szanse, że z którymś z nich uda nam się umówić na wybrany termin.

Couchsourcing

Jeden rzut oka na interfejs Airbnb z miejsca tłumaczy, dlaczego ta usługa ma bardziej biznesowy charakter od couchsurfingowej. W przeciwieństwie do sufrowania, przy couchsourcingu nie bez znaczenia jest zasobność Twojego portfela. Patrzymy tutaj raczej na zbiór ofert niż ludzi, co nie znaczy, że elementy społecznościowe są zupełnie nieistotne.

sharing_economy_akomodacja

Porównanie couchsourcingu do ridesourcingu można dobrze zobrazować odwołując się do praktyki rezerwowania mieszkań na Airbnb. Każdy, kto potrafi zamówić Ubera, będzie umiał zarezerwować tutaj pokój.

  1. Zakładasz profil. Nie jest on niezbędny by przeglądać oferty, ale aby dokonywać transakcji w serwisie – już tak. Według Airbnb, idealny profil powinien zawierać: przynajmniej jedno zdjęcie profilowe, liczne weryfikacje oraz Zweryfikowany Dokument, opis złożony z minimum 50 słów, opowiadający o tym, dlaczego jesteś na Airbnb, jakie masz zainteresowania czy hobby.
  2. Przeglądasz oferty. Po wpisaniu celu Twojej podróży, zobaczysz wszystkie dostępne oferty. Najpewniej będą się one rozciągać od materaca w kawalerce po luksusowe lofty. System filtrów bardzo podnosi wygodę wyszukiwania: możesz ustalić przedziały cenowe, wybrać jedynie tzw. Superhosts, czyli sprawdzonych gospodarzy, wyświetlić tylko oferty dostępne od zaraz. Na stronie oferty możesz od razu dowiedzieć się więcej na temat gospodarza oraz Regulaminu Domu. Masz też możliwość dokonania bezpłatnej rezerwacji. Warto również zapoznać się z recenzjami zamieszczonymi przez innych gości.
  3. Dokonujesz płatności. Zakładając, że wybrałeś już odpowiednie lokum, przechodzisz płynnie do wyboru dnia przyjazdu i wyjazdu. Niektórzy gospodarze będą się chcieli z Tobą spotkać, inni przekażą Ci po prostu klucz do drzwi. Poprzez wbudowany w serwis komunikator możesz ustalić wszystkie szczegóły. Co ważne, płatność pobierana jest z Twojej karty automatycznie, nigdy nie przekazujesz pieniędzy z rąk do rąk. Airbnb zachowuje dla siebie 3% prowizji od kwoty, którą zaproponował gospodarz oraz między 6-12% narzutu na opłatę gościa.

Jeśli chciałbyś wejść w rolę gospodarza, clou stanowić będzie odpowiednie przygotowanie Twojej oferty. Raz jeszcze: im więcej konkretów, tym lepiej.

  1. Obrazek mówi więcej niż tysiąc słów, więc upewnij się, że załączyłeś zdjęcia, które korzystnie zaprezentują Twój lokal
  2. Zadbaj także o wyczerpujące opisy wnętrz, wygód (internet, umeblowanie, lodówka, itp.) oraz wszystkich innych elementów, które mogą skłonić użytkowników do skorzystania właśnie z Twojej oferty. Weź pod uwagę czynniki takie, jak: oddalenie od centrum miasta, dostępność komunikacji miejskiej, możliwość zaparkowania samochodu.
  3. W sposób zwięzły, ale jednoznaczny omów Regulamin Domu (czy można zabrać ze sobą psa? albo dziecko? czy palacze są mile widziani? na ile elastyczni jesteśmy, jeśli idzie o odwołanie rezerwacji?)
  4. Załącz swoje zdjęcie i napisz coś o sobie. Jeśli chcesz wzbogacić swoją ofertę np. o to, że oprowadzisz swoich gości po mieście, na pewno nie wpłynie to negatywnie na odbiór Twojej oferty.
  5. Ustalając cenę zacznij od odrobiny bechmarkingu. Przejrzyj inne lokale, w podobnym standardzie i lokalizacji, to pomoże Ci ustalić, jakie wynagrodzenie będzie uczciwe.

I dobra rada na koniec: im więcej “personal touch”, tym lepiej. Po tym, jak dobijesz targu z Gościem, wyślij do niego mail tłumaczący mu dokładnie, jak ma korzystać z Twojej usługi (np. jak ma odebrać i gdzie ma zostawić klucz). Dobrze, abyś zostawił też swoje dane kontaktowe, przede wszystkim numer telefonu. Nie będzie też w złym tonie podpowiedzieć Gościom, co warto zobaczyć w Twoim mieście i życzyć im udanego pobytu.

Aleksandra Bogusławska,
autorka bloga
DużePodróże

Od ponad 1,5 roku jestem stale w podróży, pracuję zdalnie i wynajmuję noclegi korzystając tylko i wyłącznie z Airbnb. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że mogę wynająć sobie mieszkanie na dowolnie długi okres czasu. Nie wyobrażam sobie życia przez miesiąc w hotelu, a z Airbnb mam dostęp do wszystkich wygód mieszkania, bez tracenia czasu na poszukiwania i formalności. Apartamenty w tym serwisie mają też często niepowtarzalny charakter, są w ciekawych dzielnicach, a dodatkowo mam bezpośredni kontakt z właścicielem, którego pytam o wskazówki w obcym mieście. To kompletnie zmieniło moje spojrzenie na podróże.

Kliknij i rozwiń

Roomsharing

Na dzień dzisiejszy nie istnieje w zasadzie żadna literatura nt. roomsharingu (w Anglii częściej nazywanego flatsharingiem), intuicyjnie jednak każdy wie o co chodzi. Gdy szukasz współlokatora, najchętniej zwróciłbyś się do kogoś ze znajomych lub rodziny, prawda? Nie zawsze jednak jest to możliwe, stąd – część ludzi zwraca się ku społecznościowym alternatywom. Zasadnicza różnica między tą formą współdzielenia, a opisanymi powyżej, to oczywiście czas, jaki spędzisz w wybranej lokalizacji oraz charakter relacji między użytkownikami. Tutaj godzisz się – przynajmniej zazwyczaj – na wielomiesięczny, jeśli nie wieloletni układ, nie jesteś też “gościem” czy “gospodarzem”, ale współnajemcą.

W tej branży wyraźniej zaznaczyła się obecność podmiotów brytyjskich. Trzy wiodące platformy to EasyRoommate (założony w roku 2000), Spareroom oraz Roommates.com. Wszystkie działają w oparciu o niemal identyczny model biznesowy. Jako reprezentatywny przykład możemy omówić EasyRoommate.

Punktem wyjścia jest usługa świadczona w formacie freemium: możesz nieodpłatnie korzystać z serwisu, ale jest pewien haczyk. Jako posiadacz darmowego konta, masz prawo kontaktować się tylko z użytkownikami premium. Aby uzyskać dostęp do pełnej bazy, musisz płacić. Koszty są silnie zróżnicowane i stale się zmieniają, co jest jedną z wad serwisu – dopiero po założeniu konta i przeklikaniu się przez kilka ekranów dowiesz się, ile realnie zapłacisz. Większość użytkowników dowiaduje się jednak o tym, gdy ktoś wyrazi chęć wynajmu. Wtedy okazuje się, że jeśli nie zapłacisz 25 funtów opłaty abonamentowej nie będziesz mieć możliwości poznania ich danych kontaktowych.

Dalej proces przypomina, to, co znamy już ze świata hospeksów:

  1. Zakładasz konto. Wystarczy wypełnić krótki formularz: imię, nazwisko, dane kontaktowe oraz przedział cenowy mieszkań, jakie Cię interesują.
  2. Przeglądasz lub dodajesz oferty. Układ strony jest prosty i przejrzysty, w orientacji pomaga nam też całkiem zmyślny tutorial. Wszystko zaczyna się od wpisania lokalizacji z poziomu strony głównej i kliknięcia jednego z dwóch przycisków: “Mam Pokój” oraz “Szukam Pokoju”.
  3. Wypełniasz formularz. Jeśli wybrałeś tę pierwszą opcję, wprowadzasz dane na temat Twojego mieszkania. Nie różni się to niczym od serwisów typu Gumtree.pl.
  4. Podejmujesz kontakt. Jeśli wybrałeś drugą możliwość i znalazłeś już mieszkanie w interesującej nas okolicy w dobrej cenie, możesz dać znać, że jesteś zainteresowany poprzez automatycznie wygenerowaną wiadomość, napisanie własnej lub wykonanie telefonu.
  5. Dokonujesz płatności. Jak widać powyżej, niezbędne będzie konto premium, ale na nim kończą się opłaty. Nie ma prowizji od czynszu czy podpisania umowy.

Społeczność EasyRoommates wypracowała także własne metody rozliczeń. Jedną z nich jest układ, w ramach którego jedna osoba ponosi wyższe koszty, ale druga rekompensuje jej to poprzez różnego rodzaju usługi – np. sprzątanie mieszkania.   Nie trzeba chyba dodawać, że ten model jest jednak bardzo odległy od równościowej idei gospodarki współdzielonej.

Łukasz Zgiep, CEO Move Smart

Rynek hospitality services, takich jak Airbnb w modelu collaborative economy rozwija się bardzo dynamicznie. Co ciekawe, na tym rynku nie ma jeszcze, aż tak wielu graczy w porównaniu np. do transportu. Rośnie także zainteresowanie tym obszarem ze strony regulatorów oraz tradycyjnych firm hotelarskich. Władze m. in. Berlina oraz Nowego Jorku stworzyły już specjalne przepisy regulujące wynajem prywatnych mieszkań w modelu collaborative economy. W Berlinie powodem regulacji był znaczący wzrost cen wynajmu długoterminowego (np. dla studentów), ponieważ właścicielom mieszkań Airbnb oferuje wyższy zwrot z inwestycji niż wynajem długoterminowy. Tradycyjne firmy hotelarskie zamiast walczyć z ogromną popularnością takich serwisów, mogę wykorzystać ten trend oferując nowe modele biznesowe.

Firmy hotelarskie mają potencjał, aby stworzyć nową ofertę, w ramach której prywatni właściciele ekskluzywnych apartamentów mogą oferować ich wynajem za pośrednictwem firmy typu Sheraton, Hilton, Marriott. Firma udostępnia platformę do zawierania transakcji. Dokonywałaby też swoistej weryfikacji. Zanim apartament byłby umieszczony na liście ofert, wysyłałaby swojego przedstawiciela, aby sprawdził lokalizację oraz wystawił odpowiedni certyfikat.

Kliknij i rozwiń

sharing_economy_couchsurfing_couchsourcing_roomsharing

Partnerem i patronem naszego Przewodnika po Sharing Economy jest firma Traficar

    Szkolenia

    Skomentuj

    Źródła finansowania startupów (1) Wprowadzenie

    Przeczytasz w 20 minut Bez kategorii
    Autor 4 października 2016

    Pomysł na biznes, pozbawiony środków na jego realizację, na zawsze pozostanie tylko pomysłem. Gdy mówimy o przetrwaniu i rozwoju firmy, pozyskanie funduszy na początku jest nie mniej ważne niż późniejsze generowanie ich poprzez sprzedaż. Jeśli mamy pieniądze, możemy pozyskać sprzęt, kompetencje, kanały dystrybucji i promocji – wszystko, czego potrzebujemy.

    Współautorką tekstu jest Maria Krok.

    O czym mówimy, kiedy mówimy o startupach?

    W Dolinie Krzemowej mawiają, że jeśli nie wiesz, co chcesz sprzedawać, komu, za ile i jakimi kanałami, to znaczy, że jesteś startupem. Nie jest to szczególnie wysoko zawieszona poprzeczka, więc nie powinno dziwić, że pojęcia startupu używamy (i nadużywamy) właściwie codziennie. Jego definiowanie zostawia się zwyczajowo teoretykom, reszta z nas rozumie je intuicyjnie. Na użytek tej serii tekstów musimy jednak przyjąć jakąś definicję startupu, aby nie było wątpliwości do kogo kierujemy kolejne artykuły. Możemy do tego podejść na różne sposoby, zależnie od tego, które kryterium będzie mieć pierwszeństwo:

    1. Faza rozwoju. Są ci, którzy uważają, że startup to przedsiębiorstwo, które ma już produkt na rynku, wpis w KRS, zatrudnionych pracowników i ekspres do kawy. Alternatywne podejście sprowadza się do silniejszego dowartościowania pomysłu i zespołu – to one mają stanowić o startupie, nawet jeśli jeszcze nie mamy sformalizowanej działalności gospodarczej. Dla wielu, startup często jest firmą, która dopiero szuka swojego modelu biznesowego.
    2. Obszar działalności. Startupy zwyczajowo kojarzą się z innowacyjnością. Jeśli nie tworzą unikalnej wartości, nie działają w warunkach skrajnej niepewności, stają się… cóż, zwykłymi firmami. W związku z tym, na ogół utożsamia się startupy z przedsiębiorstwami należącymi do cyfrowej rewolucji.
    3. Kultura. Często główny element, który przyciąga ludzi do zakładania startupów lub pracy w nich, to bardzo odmienna od korporacji kultura organizacyjna. Stereotyp startupowca, który nosi bluzę raczej niż garnitur, nie lubi sztywnej hierarchii i zarzeka się, że jego firma nigdy nie stanie się korporacją, może nie być zupełnie prawdziwy, ale nie jest też totalnie zmyślony.

    Sporne jest też to, kiedy firma przestaje być startupem:

    1. Po znalezieniu działającego modelu biznesowego. W przytłaczającej większości przypadków, startup dopiero poszukuje tego właściwego modelu. Po drodze może przejść przez różne wersje produktu lub usługi, odmienny pricing, różne kanały dystrybucji, kilka wersji komunikacji marketingowej. Finalnie jednak firma uczy się zarabiać na swoim produkcie, a wiązka procesów, które składają się na jej działalność się stabilizuje. Tym samym ustają warunki skrajnej niepewności i poszukiwanie modelu biznesowego, dwa wyróżniki startupowości.
    2. Po przekroczeniu progu rentowności. Bardziej wymagającym kryterium od wypracowania modelu biznesowego jest osiągnięcie realnych wyników finansowych. Najważniejszy wskaźnik w tym przypadku to próg rentowności, czyli momentu, kiedy realizowane przychody ze sprzedaży pokrywają się z poniesionymi kosztami. Mówiąc prościej: kiedy firma wychodzi na zero.
    3. Po wejściu na giełdę lub wykup przez inne przedsiębiorstwo. Inwestor zawsze będzie szukać atrakcyjnych możliwości wyjścia z inwestycji. Dla nich startupy są narzędziem zarobku, bo wysokiemu ryzyku towarzyszy wysoki zwrot z inwestycji.

    Nie twierdzimy, że którekolwiek z tych kryteriów są ważniejsze od innych, chcemy raczej pokazać różne spojrzenia na to, czym jest startup. Mając uporządkowane sprawy definicyjne, możemy przejść do sedna sprawy: pozyskiwania kapitału.

    Kapitał własny vs kapitał obcy

    Zaczynając od podstaw, możemy wyróżnić dwa rodzaje kapitału: własny i obcy. Ten pierwszy możemy dodatkowo podzielić na wewnętrzny oraz zewnętrzny.

    zrodla_finansowania_zrodla-podzial

    Finansowanie wewnętrzne jest określane również jako samofinansowanie i polega na finansowaniu z:

    • zysków zatrzymanych,
    • odpisów amortyzacyjnych,
    • przekształceń struktury majątku przedsiębiorstwa.

    Nie trzeba mówić, że skala wewnętrznego finansowania jest bezpośrednio związana z osiąganym zyskiem. Wiemy jednak, że startupy na początku swojej drogi zarabiają marnie lub operują na stracie, więc ta metoda najczęściej nie będzie wchodzić w grę.

    Drugim znaczącym źródłem finansowania działalności jest zewnętrzne pozyskanie kapitału własnego. Możemy tutaj wyróżnić:

    • emisję akcji,
    • dopłaty wspólników,
    • kapitał wnoszony przez fundusze Venture Capital i aniołów biznesu.

    Najważniejszą cechą wymienionych rodzajów kapitału własnego jest przede wszystkim brak konieczności zwrotu. Niezależnie od tego, czy kapitał własny jest wewnętrznego czy zewnętrznego pochodzenia, znajduje się we własności firmy i nie musi być zwrócony.

    Natomiast finansowanie kapitałem obcym polega na uzyskaniu środków na określony czas, dlatego ta forma jest również nazywana finansowaniem dłużnym. Do kapitału obcego zaliczamy wszystkie zobowiązania, które startup może pozyskać od:

    • banków (kredyty, pożyczki),
    • partnerów biznesowych (kredyt handlowy),
    • innych instytucji finansowych (leasing, faktoring, dotacje i subwencje).

    Zalety i wady finansowania kapitałem własnym

    Zalety Wady
    Brak konieczności zwrotu. Inwestycje pozyskane od aniołów biznesu lub funduszy VC zostają “utopione” w startupie. To czyni kapitał własny bezpieczną metodą finansowania, bo nie stwarza ryzyka niewypłacalności. Relatywnie trudny dostęp do zasobów. Decyzja o inwestycji nie przychodzi kapitałodawcy łatwo i na ogół jest obwarowana licznymi dodatkowymi warunkami.
    Brak obligatoryjnych płatności okresowych. W odróżnieniu od kredytu, finansowanie kapitałem własnym nie zwiększa kosztów startupu. Jedyną okresową płatnością dla kapitału własnego może być wypłata dywidendy, ale ta decyzja zależy od założycieli firmy. Ograniczenie kontroli nad startupem. Pozyskanie inwestycji i zwiększenie kapitału własnego zawsze wiąże się ze sprzedaniem udziałów w przedsiębiorstwie. Wprowadzenie nowego udziałowca do startupu może ograniczyć swobodę podejmowania decyzji przez założycieli, wymusić zmianę składu zarządu i jego uprawień, powołanie rady nadzorczej, etc.
    Ułatwienie zaciągania zobowiązań. Zwiększenie kapitału własnego startupu poprawia jego płynność finansową. Tym samym firma może zaciągać dodatkowe zobowiązania, żeby finansować swoją działalność kapitałem obcym (np. zaciągnąć kredyt).

    Zalety i wady finansowania kapitałem obcym

    Zalety Wady
    Wierzyciele nie biorą udziału w zarządzaniu startupem. Założyciele firmy nie muszą obawiać się utraty kontroli nad startupem, bo pozostają jego jedynymi właścicielami. Zaciąganie zobowiązań nie ma nic wspólnego ze sprzedażą udziałów. Zmniejsza płynność przedsiębiorstwa. Jeżeli startup ma zbyt dużo zobowiązań, traci wiarygodność i atrakcyjność zarówno w oczach kredytodawców, jak i inwestorów.
    Procedury pozyskania są prostsze niż dla kapitału własnego. Nie trzeba przegotowywać pitchu, biznesplanu lub prezentacji dla inwestorów, nie ma również potrzeby przeprowadzenia długiego i kosztownego due dilligence, jak w przypadku funduszy VC. Dokumentacja przy zaciąganiu zobowiązań często ogranicza się do pojedynczej umowy. Powoduje wzrost ryzyka finansowego. Zaciągnięcie dużej ilości zobowiązań zwiększa ryzyko niewypłacalności startupu, co może doprowadzić nawet do upadłości firmy.
    Na rynku kapitału obcego jest więcej niż kapitału własnego. Kapitał obcy jest łatwy pozyskania, jeśli nie ma wątpliwości odnośnie naszej wypłacalności. Wystarczy przyjść do najbliższego oddziału banku i zaciągnąć kredyt. Kapitał jest udostępniany na ograniczony czas. W odróżnieniu od kapitału własnego, kapitał obcy trzeba kiedyś zwrócić.
    Łukasz Makuch, prezes zarządu The Sustainers

    Polecałbym kredyt bankowy, jakkolwiek kuriozalnie to może brzmieć. Czemu? Kredyt jest już zobowiązaniem, skłania do tego, aby w krótkim czasie nauczyć się na startupie zarabiać, a nie tylko budować zasięg. To ostatnie stało się aż nazbyt często spotykane. Kredyt motywuje też do tego, by kilka czy nawet kilkanaście razy zweryfikować założenia biznesowe, zanim się po niego sięgnie

    Kliknij i rozwiń

    Finansowanie poszczególnych faz cyklu życia startupu

    Wybierając strategię finansowania, startup musi brać pod uwagę nie tylko wady i zalety poszczególnych źródeł kapitału, ale również dopasowanie tych źródeł do fazy rozwoju firmy.

    zrodla_finansowania_finansowanie-faz-cyklu

    Faza Pre-seed

    Najwcześniejsza faza rozwoju startupu jest związana z inicjacją pomysłu na biznes i wstępnym przygotowaniem do jego realizacji. Na etapie pre-seed powstają wstępne koncepcje produktu, wyprzedzające stworzenie prototypu. Pierwsza faza życia startupu wymaga umiarkowanie wysokiego, ale stałego zasilania kapitałem. Problem w tym, że na tak wczesnym etapie nie znajdziemy zbyt wielu chętnych kapitałodawców. Musimy więc szukać pieniędzy tam, gdzie są, u tych, którzy są gotowi nam zaufać, czyli tzw. FFF – Family, Friends, Fools. W ten sposób określamy tych, którzy bardziej chcą pomóc niż zarobić i nie będą pytać o rentowność czy możliwości wyjścia z inwestycji. Finansowanie tej fazy jest obciążone bardzo wysokim ryzykiem; w niektórych przypadkach zwrot z inwestycji jest możliwy po 5-7 latach, a w niestabilnej sytuacji finansowej na rynku – nawet po 10 latach. Fundusze, które szukają szybkiego zwrotu w horyzoncie czasowym maksymalnie 2 lat nie będą zainteresowane taką ofertą. Inaczej jest w przypadku akceleratorów biznesu, z założenia nastawionych na dłuższy okres mentoringu i dojrzewania biznesu, zanim osiągnie on skalowalność i wejdzie na ścieżkę szybkiego rozwoju.

    Ciekawą alternatywę może stanowić crowdfunding.

    Seed

    Na drugim etapie rozwoju startup ma prototyp własnego produktu lub już nawet zaczął oferować gotowy produkt na rynku. Nakłady firmy zwiększają się, własnych środków założycieli już nie wystarcza, i rozpoczęta działalność operacyjna wymaga zewnętrznego finansowania. W tej fazie startup jeszcze nie przekroczył progu rentowności, a jeżeli ewentualny zysk się pojawi, to jest on w całości reinwestowany. Duże ryzyko operacyjne oraz brak zyskowności zniechęcają potencjalnych wierzycieli do finansowania startupu, dlatego praktycznie niemożliwe jest zaciągnięcie kredytów lub pożyczek na tym etapie. Zatem pozyskiwane pieniądze, jak w poprzedniej fazie, będą głównie stanowiły kapitał własny.

    Na tym etapie startup ma największe szanse na pozyskanie finansowania ze strony aniołów biznesu oraz funduszy zalążkowych. Jeżeli firmie nie udało się dostać wsparcia w fazie Pre-seed, to na etapie Seed prawdopodobieństwo sukcesu jest znacznie większe, dlatego że indywidualni inwestorzy oraz fundusze mogą zobaczyć nie tylko samą ideę projektu, ale już gotowy produkt i pierwsze wyniki działalności startupu.

    Early Stage

    Na etapie wczesnego wzrostu startup nadal charakteryzuje się bardzo wysokim ryzykiem operacyjnym, ale już zaczyna zwiększać rentowność sprzedaży. Firma umacnia własną pozycję na rynku i ma przesłanki do dalszej ekspansji. W związku ze zwiększeniem nakładów na rozwój przedsiębiorstwo nadal potrzebuje finansowania ze źródeł zewnętrznych, bo przy niskiej rentowności jeszcze nie jest w stanie się samofinansować.

    Do dostępnych źródeł kapitału na tym etapie już zaliczają się banki komercyjne, jednak podchodzą one do finansowania startupów na wczesnych fazach ze zwiększoną ostrożnością i wliczają ponoszone wysokie ryzyko w cenę kredytu. Kapitał obcy na tym etapie nadal jest bardzo drogim i mało dostępnym środkiem finansowania działalności startupu. Oprócz aniołów biznesu i funduszy zalążkowych o wsparcie finansowe w tej fazie można prosić fundusze Venture Capital.

    Expansion i Late Stage

    Na etapie ekspansji i stabilizacji startup cechuje się sprawdzonym modelem biznesowym i wysoką rentownością. W tych fazach jest już znacznie łatwiej pozyskać kapitał na dalszy rozwój, bo ryzyko operacyjne i inwestycyjne zmniejszyło się. Finansowanie przestaje pochodzić w większym stopniu z kapitału własnego, bo kapitał obcy staje się bardziej dostępny. Na tych etapach dominuje finansowanie z kredytów bankowych i dłużnego kapitału pozabankowego oraz funduszy Venture Capital i Private Equity.

    Jakie źródła finansowania wybierają polskie startupy?

    Fundacja Startup Poland opublikowała raport na temat innowacyjnych przedsięwzięć w Polsce – „Polskie startupy 2016”. Badanie dotyczyło modeli biznesowych, zatrudnienia, eksportu, innowacyjności oraz innych aspektów działalności krajowych firm, nas jednak będzie interesować, jak pozyskiwały kapitał.

    Źródła kapitału startupów w Polsce w 2016 roku (wybór wielokrotny).

    zrodla_finansowania_zrodla-kapitalu-startupw

    Źródło: Polskie Startupy, Raport 2016. Fundacja Startup Poland, s. 33. http://startuppoland.org/wp-content/uploads/2016/09/Startup-Poland-Raport-2016-16.pdf

    Do trzech najpopularniejszych źródeł kapitału w Polsce należą środki własne (79%), dotacje UE (24%) i fundusze VC (22%). Co ciekawe, dokładnie połowa wszystkich startupów korzysta wyłącznie ze środków własnych. Takie firmy określa się mianem bootstraperów (dosł. “tych, którzy się podciągają za własne sznurowadła”). Jest to możliwe dzięki temu, że opierają się one głównie na darmowej pracy swoich założycieli. Potwierdzają to najpopularniejsze w tej grupie wskaźniki zatrudnienia: między 1 a 3 osobami. Ich poświęcenie bywa opłacalne: startupy korzystające wyłącznie ze środków własnych szybciej niż pozostałe osiągają regularne przychody. Potwierdza to regułę, że bootstraperzy ostrożniej podchodzą do wydatków stałych (np. wynagrodzenia) oraz szybciej generują zysk, bo innych alternatyw, aby podtrzymać działalność firmy po prostu nie mają.

    Zewnętrzne źródła finansowania, jakie startupy zamierzają pozyskać w ciągu najbliższych 6 miesięcy.

    zrodla_finansowania_zewnetrzne-zrodla

    Źródło: Polskie Startupy, Raport 2016. Fundacja Startup Poland, s. 34. http://startuppoland.org/wp-content/uploads/2016/09/Startup-Poland-Raport-2016-16.pdf

    Cytowane badanie zawierało też prognozy na przyszłość w oparciu o pytania zadane respondentom. 75% startupowców ma w planach pozyskać kapitał zewnętrzny. Nikt nie ma zamiaru pozostawać bootstraperem zbyt długo. Ponad połowa wszystkich startupów planuje ubiegać się o dofinansowanie z dotacji UE (56%) i ze strony funduszy VC (59%).

    Żywy jest lęk przed długami, więc kredyt planuje zaciągnąć jedynie 10% firm. Trzeba również podkreślić znaczący wzrost zainteresowania crowdfundingiem. Choć jak dotąd jedynie 2% respondentów przeprowadziło własne kampanie finansowania społecznościowego, w przyszłości zamierza to zrobić już 11%.

    Łukasz Makuch, prezes zarządu The Sustainers

    Jestem ogromnym zwolennikiem crowdfundingu jako metody pozyskiwania finansowania. Największy globalny serwis w tym zakresie – Kickstarter – zna wiele zbiórek w przypadku, których projekt finansowali zarówno wspierający, jak i fundusz. Zalety crowdfundingu to weryfikacja zespołu (realizacja kampanii sama w sobie wymaga pewnych kompetencji w zakresie zarządzania, komunikacji marketingowej, etc.), gotowego produktu lub prototypu (dając też przestrzeń do doskonalenia i innowacji w oparciu o feedback od społeczności) oraz rynku (popytu, potencjału, etc.). Jest to jednocześnie świetne narzędzie komunikacji. Mając to wszystko, fundusze często okazują się najmniej istotnym aspektem udanej kampanii crowdfundingowej.

    Kliknij i rozwiń

    W następnych częściach serii przedstawimy kluczowe źródła finansowania dla startupów: aniołów biznesu, fundusze VC i kredyty bankowe. Przeanalizujemy ich wady i zalety oraz pokażemy, jak prezentują się polskie rynki kapitału wysokiego ryzyka i kredytów dla firm.

    Współautorką tekstu jest Maria Krok.

      Szkolenia

      Skomentuj

      Demokracja w czasach social media. Rozmowa z Leszkiem Jażdżewskim

      Przeczytasz w 20 minut Collaboration
      Autor 26 września 2016

      Niedawno pytaliśmy ludzi zajmujących się social media o politykę. Dziś poprosiliśmy o rozmowę na temat mediów społecznościowych kogoś, kto żyje polityką. O wyrzuceniu narodowców z Facebooka, tweetach Donalda Trumpa i demokracji liberalnej w czasach cyfrowego Tłumu rozmawiamy z Leszkiem Jażdżewskim, redaktorem naczelnym pisma “Liberté!”.


      Marcin Giełzak (MG): Spytaliśmy ekspertów od social media, gdzie leży granica wolności słowa w mediach społecznościowych. Zaskoczyło nas, że ani jedna osoba nie opowiedziała się za całkowitą swobodą. A jak to widzi dyżurny liberał.

      leszek_jazdzewski_wywiad WE the CROWDLeszek Jażdżewski (LJ): (śmiech) Ja jestem zwolennikiem radykalnej wersji wolności słowa w wydaniu amerykańskim, czyli pierwszej poprawki. Jeśli czujesz się obrażony, pomówiony albo zagrożony, masz prawo pójść z tym do sądu. Absolutnie jednak jestem przeciwny temu, co mamy w Polsce, czyli sytuacji w której prokurator ma sprawdzać, czy jeden człowiek nie naruszył praw drugiego. Nie od tego jest prokuratura.

      MG: Wielu odpowiada na to, że Facebook czy Twitter są jednak prywatnymi firmami, nie muszą się stosować do zapisów konstytucji, jakby były instytucjami państwa. Ich serwisy, ich regulamin, ich zasady. Jeśli ktoś je odrzuca, nie musi mieć tam konta.

      LJ: Zupełnie nie przemawia do mnie ten argument. Dzisiaj nasze prawa obywatelskie realizują się między innymi na tych platformach. Dlatego uważam, że nadrzędne wobec ich wewnętrznych regulaminów muszą być pewne elementarne wartości, takie jak wolność słowa. Gdyby okazało się, że prywatne firmy mogą ją dowolnie ograniczać i regulować, to można byłoby powiedzieć, że przestaliśmy żyć w wolnym świecie.

      MG: Twitter starał się obejść ten problem w taki sposób, że zamiast regulować to samodzielnie, powołał “Radę Bezpieczeństwa i Zaufania”. Zaprosił do niej organizacje określane jako przedstawicielstwo grup “zagrożonych” – środowisk LGBTQ, mniejszości religijnych i narodowych, feministek.

      leszek_jazdzewski_wywiad WE the CROWDLJ: Myślę, że jakiekolwiek próby odgórnego narzucania wolności wypowiedzi przez ludzi, którzy roszczą sobie prawo do określania, gdzie wyznaczyć granice, powoduje, że słuszne wartości, takie jak tolerancja, szacunek dla inności, traktowane są jako na poły autorytarne. Stąd tak powszechny bunt przeciw tzw. poprawności politycznej. Moim zdaniem, tych wartości można bronić bez przymuszania ludzi np. do tego, aby posługiwali się ściśle sformatowanym słownictwem. Oczywiście, rozumiem, że serwis taki, jak Twitter uważa, że muszą być jakieś reguły gry. Ale skoro jest to medium społecznościowe, to niech społeczność te reguły ustala i egzekwuje.

      MG: A co ze społecznościami takimi, jak GamerGate czy alt-right? Ludźmi, który potrafią zmówić się na wielotygodniowe nękanie ofiary tysiącami agresywnych tweetów? Serwis broni się rozsądnie: musimy to uciąć, zanim ich hejt doprowadzi innych do samobójstw i innych desperackich kroków.

      LJ: A co jeśli ci sami ludzie zmówiliby się, aby krzyczeć pod drzwiami czyjegoś domu? Albo rzucać obelgami, jeśli zobaczą tę osobę na ulicy? Trzeba by wezwać policję albo zgłosić sprawę do prokuratora. W realiach internetu jest nawet lepiej, bo tutaj nic nie ginie. Dowody są dostępne czarno na białym. Poza tym, sam użytkownik może zbanować ludzi, którzy się mu naprzykrzają. Nie potępiam też oddolnych akcji obywatelskich. Weźmy przykład Jarosława Kuźniara. Wysyłał najgorsze hejty do pracodawców osób, które je wypisują. Jeśli ktoś Cię obraża, masz dobre prawo tak postąpić.

      MG: Ty sam bywałeś w takich sytuacjach. Miałeś swoje przeprawy ze środowiskami kibolskimi i nacjonalistycznymi.

      LJ: Tak, tweetów w rodzaju “jak Cię zobaczymy w Warszawie, zrobimy z Tobą to i tamto” dostałem naprawdę masę. I w takiej sytuacji, mam taki sam wybór, jak każdy: mogę to zignorować, a jeśli naprawdę czuję się zagrożony, pójść na policję. Gdy pojawiają się groźby karalne, działać mają stróże prawa i instytucje państwa, a nie medium społecznościowe.

      Leszek Jazdzewski WE the CROWD

      MG: I po wolteriańsku, protestowałeś przeciw wyrzucenia z Facebooka Ruchu Narodowego oraz jego lidera, Roberta Winnickiego, choć miałeś z nimi osobiste porachunki…

      LJ: …albo raczej oni ze mną (śmiech). Tak, zaprotestowałem przeciw temu, chociaż jestem pewnie ostatnią osobą, która mogłaby czuć sympatię do ich poglądów. Dla mnie zgoda na to, że jest jakakolwiek instytucja czy osoba, CEO czy polityk, który może decydować, co komu wolno mówić, to czysty Orwell. To byłby początek końca liberalnej demokracji. Wolność słowa nie polega na tym, że godzimy się na wypowiedzi, które się nam podobają. Ona zaczyna się poza naszą strefą komfortu. Stosujmy te same reguły w Sieci, co w realu.

      MG: Można na to spojrzeć odwrotnie: to właśnie internet stał się zagrożeniem dla liberalnej demokracji, bo przetacza się przez niego czarny muł rasizmu, ksenofobii, agresji. Sieć sprowadza debatę polityczną do rasistowskiego memu albo 140 znaków czystego hejtu. Miał nas zdemokratyzować, a tymczasem nas faszyzuje. Ostatnio pisał o tym “New York Times”.

      LJ: Nie wierzę, aby cenzura miała jakkolwiek poprawić ten stan rzeczy. Przyczyny tego wszystkiego leżą głębiej. Na naszych oczach zmienia się system polityczny z liberalnej demokracji w demokrację masową. Jest to możliwe właśnie z przyczyn technologicznych. Wcześniej mieliśmy tzw. gatekeeperów, którzy decydowali o tym, co się ukazuje w telewizji, prasie czy na rynku wydawniczym. To oni rozstrzygali o tym, kto może dostać nominację partyjną. Dzisiaj mamy narzędzie pozwalające łatwo omijać tych gatekeeperów. Internet sprawia, że ruchy protestu wymierzone w demokrację liberalną mogą realnie działać. Jeśli jesteś w kontrze, internet będzie ci sprzyjał. Ludzie pytają dlaczego, na przykład, ma ich reprezentować poseł, kiedy mogą wyrazić zdanie wypełniając ankietę w sieci.

      Nasze instytucje są przystosowane do XIX wieku, do klubu gentlemanów rozmawiających o polityce przy cygarach.

      Dawniej, nawet powszechne prawo wyborcze nie sprawiało, że ludzie przestawali szanować naturalne hierarchie. A nawet jeśli to robili, mieli marną szansę realnie je zmienić na inne. Teraz jest inaczej i widać to gołym okiem. Według mnie Trump, Le Pen, Kaczyński, ale też Podemos i zwolennicy demokracji bezpośredniej, to są elementy tej samej układanki. I zgodzę się, że dzisiejsze elity i system, taki, jakim jest, zupełnie nie są na tę wielką zmianę przygotowani.

      MG: Czy gatekeeperzy, przy wszystkich swoich wadach, nie mieli tej zalety, że trzymali po właściwej stronie bramy Ku-Klux-Klan? Ten sam, który dziś wraca do wielkiej polityki, bo Trump i jego zwolennicy re-tweetują wpisy jego przywódców.

      LJ:  Nie lekceważę takich sygnałów, ale nie demonizowałbym ich. Przełożenie z social media na real to nadal nie jest 1:1. Z faktu, że Trump re-tweetuje wpisy Klanu, nie wynika,  że czeka nas powrót do segregacji rasowej.

      Zwróciłbym bardziej uwagę na to, że gdy znikają “moderatorzy” debaty publicznej, w naturalny sposób uwagę na siebie zwracają najwięksi radykałowie.

      Wyszło na jaw, że jak elity nie sprawują kontroli, normy społeczne okazują się bardzo słabe. Ja to właśnie chciałbym zmienić. Ludzie głoszący takie poglądy powinni dostać powszechnego bana – ale nie bana od “systemu”, tylko od użytkowników. Nie potrzebujemy poprawności politycznej, potrzebujemy przyzwoitości. Na swój sposób bardzo przydał się kodeks niepisanych reguł, który mówi: “chcesz być członkiem naszej społeczności? Zachowuj się w określony sposób”. Ten kodeks jeszcze nie został napisany, a jest potrzebny, bo inaczej internet skończy jako wielki śmietnik.

      MG:  A co zrobić w realiach takiej fragmentacji społeczeństwa, że każdy ma swój kodeks?

      LJ: Nie jest to zjawisko zupełnie nowe. Na długo zanim istniał internet, partie lewicowe miały swoje gazety, prawicowe – swoje. Miały też bojówki, które okładały się na ulicach. Dzisiaj też mamy świat, który jest pełen napięć, ale mimo wszystko poziom agresji stale spada…

      MG:  …bo ta przemoc wyżywa się w tweetach? Wysublimowała się w agresję werbalną?

      LJ: Coś w tym jest. Ludzie, którzy grają w strzelanki nie wychodzą na ulice z naładowaną bronią. Są oczywiście chore jednostki, którym się te światy mieszają i zapewne są również ci, którzy będą przenosić agresję z sieci na rzeczywistość, ale nie jest to normą. Być może jest to rodzaj wentylu bezpieczeństwa. Możliwość taniego wyżycia się. Powiedziałbym nawet, że bardziej boję się zupełnej pasywności politycznej niż nadmiernego zaangażowania. Im bardziej ludzie są radykalni w social media, tym mniejsza szansa, że cokolwiek zechcą robić w rzeczywistości.

      MG: Czyli twitterowa polityka ma się jak cyberseks do seksu.

      LJ: (śmiech) Dokładnie tak! Kiedy na przykład pojawił się jakiś znaczący, wartościowy przejaw ożywienia obywatelskiego? Gdzie jest nowy Wałęsa czy Mandela?

      Occupy Wall Street, partie piratów nie są prawdziwymi disruptions, nie są politycznymi odpowiednikami Ubera.

      Krytykują politykę jako taką, ale nie są w stanie doprowadzić do realnych zmian. A Internet miał przecież je wspierać. Tymczasem, nie widać nic na horyzoncie…

      MG: Byłem pewien, że akurat Ty wymienisz KOD…

      LJ: To prawda, KOD nie poradziłby sobie bez mediów społecznościowych. Trudno przecenić ich rolę w budowaniu tego rodzaju ruchów społecznych – skrzykiwać się jest łatwiej niż kiedykolwiek. Problem w tym, że skrzykiwanie się, to jeszcze nie jest polityka. Nadal uważam, ze najlepszym ruchem protestu w żywej pamięci był ukraiński Majdan, zwłaszcza drugi Majdan, i w jego przypadku, internet faktycznie odegrał potężną rolę.

      MG: Ale polityką jest z pewnością whistleblowing czy instytucja watchdogów. Nie dałoby się zrobić czegoś takiego, jak Oko.press bez Internetu. Widzisz w tym szansę na lepszą demokrację?

      LJ: Jestem dość daleko od technooptymistów, którzy mówią: “zróbmy apkę, która rozwiąże ten problem”. Nie ma apki, która zwalczy korupcję. Nie neguję wartości dostępu do technologii, ale nie wierzę to, że zastąpi on wartości, dzięki którym nasze społeczeństwo funkcjonuje. Arabska Wiosna, którą bardzo popierałem, to dla mnie przykład tego, że narzędzia dostateczne do tego, aby skrzyknąć ludzi, rozpalić protest, okazały się niewystarczające, aby zbudować coś nowego. Zabrakło liberalno-demokratycznych wartości. Internet, sam w sobie, nie zapewni Ci sukcesu, ale daje Ci szanse, których nigdy wcześniej nie miałeś. W tym widzę jego siłę.

        Szkolenia

        Skomentuj