#JezWeCan. Jak Tłum 2.0 kształtuje politykę przez social media

Przeczytasz w 4 minut Collaboration
Autor 24 października 2015

12 września Jeremy Corbyn został przywódcą Partii Labourzystowskiej. Choć wielu ogłosiło, że tego dnia skończyła się na brytyjskiej lewicy epoka blairyzmu, dawny i obecny lider partii mają ze sobą coś wspólnego. Obydwaj stali się ikonami popkultury. Jednemu z nich bardzo pomógł w tym Internet.

Angielska lewica zawsze była w awangardzie. Tamtejszy ruch robotniczy jest najstarszym na świecie. Wyspiarze mieli swoją rewolucję sto lat przed francuską. Wcześniej niż inni mieli też gazety robotnicze, związki zawodowe, powszechne prawa wyborcze; tylko w kwestii emerytur i rent dali się ubiec Niemcom. Przejawem politycznej innowacyjności labourzystów było też postawienie Tony’ego Blaira na czele partii w 1994 roku. Dziś trudno nam sobie wyobrazić, jakim szokiem dla establishmentu był wybór tego młodego szkockiego polityka. Za młodu Blair nosił długie włosy i grał w zespole rockowym. Wszystko wskazuje na to, że w przeciwieństwie do Billa Clintona – zaciągał się ;) Później też lubił towarzystwo muzyków, aktorów i wszelkiej maści celebrytów. Dobrze poświadczają to zdjęcia ze U2, Spice Girls czy Oasis. Sam stał się inspiracją dla piosenki George’a Michaela i filmu Romana Polańskiego. Nie odmówił też wystąpienia w Simpsonach. Do tego wszystkiego, jawnie lekceważył protokół, pracownikom kancelarii premiera kazał zwracać się do siebie po imieniu. Całkiem po amerykańsku wolał zdrobniałe „Tony” od szacownego „Anthony”.

Pamiętając o tym wszystkim, trudno dziwić się, że Blair był ulubieńcem mediów. Ale Cobryn? Ponury i poważny, wycofany i rzeczowy, „górny i chmurny”… bliżej mu do starotestamentowego proroka niż do człowieka, który uosabiał slogan Cool Britannia. Zresztą, za wizerunek Blaira odpowiadał sztab ludzi. Corbyn krzywi się choćby na myśl o PR-owcach. To aż ironicznie, że Blair, pierwszy angielski szef rzędu, który zainteresował się mediami społecznościowymi i robił co mógł by zamieniać internautów w wyborców, dziś budzi powszechną niechęć w Sieci. Corbyn, którego nigdy to zbytnio nie interesowało, ma masę wyznawców, który oddolnie tworzą content niejako w jego imieniu. Wliczam w to tych, którzy niemiłosiernie trollują dawnego przywódcę, odkąd „Jezza” został szefem opozycji.

Prym wiedzie w tym frakcja tzw. Red Labour. Szybkie wyjaśnienie: Partia Pracy posiada trzy skrzydła – najdalej na lewo są „czerwoni”, najbardziej umiarkowani są „niebiescy”, gdzieś między nimi znajdują się „fioletowi”. To, co wyróżnia skrzydło stronnictwa bliskie Corbynowi, to duże przywiązanie do oddolnej działalności w social media. Wystarczy spojrzeć na działający od 2011 roku fanpage Red Labour, dzisiaj „polubiony” przez blisko 30 tys. ludzi. To właśnie jego założyciele wzięli na siebie zadanie organizowania kampanii polityka bliżej nieznanemu przeciętnemu wyborcy. Otrzymali w tej mierze pełne poparcie i pomoc ze strony członka sztabu Corbyna, Johna McDonnella. Ich osiągnięcia zadziwiłyby niejedną agencję digitalową. W ciągu pierwszych trzech miesięcy uzyskali 70 tys. polubień na Facebooku, 64 tys. na Twitterze. Dzisiaj jest to przeszło 260 tys. Najlepszy post miał zasięg ponad 560 tys. wyświetleń. Przeciętnie w skali tygodnia było to między 1.5 a 2 mln obejrzeń. Według sondażu YouGov, 56% zwolenników dzisiejszego lidera uznało media społecznościowe za najważniejsze źródło informacji o swoim kandydacie.

Oczywiście laburzyści to nie polska prawica z lat 90: nie zakładają, że ruchy polityczne rozmnażają się przez podział. Naigrywanie się z Blaira (za nagłe nawrócenia: raz na wolny rynek, raz na katolicyzm) to jedno, ale prawdziwym rywalem jest oczywiście obecny premier i prowadzonego przez niego stronnictwo konserwatywne. Jak wiadomo dobry mem wart jest więcej niż tysiąc słów. Zaczęło się więc od łatwych do udostępniania, zawierających prosty przekaz zdjęć zestawiających Davida Camerona z Corbynem. Przykładowo: widzimy, czym obaj politycy „zajmowali się w latach 80”. Po lewo, laburzysta zatrzymany przez policję za udział w marszu przeciw apartheidowi w RPA. Po prawo, torys w pretensjonalnym fraku balujący z kolegami ze snobistycznego Bullington Club. (W tamtym środowisku za dobrą zabawę uchodziło m.in. „ukamienowanie” żywego lisa butelkami od szampana).

Proste i skuteczne, prawda? 1,146 udostępnień działa na wyobraźnię. Zwłaszcza w czasach globalnego kryzysu ekonomicznego. Niemniej – nadal nieco przyciężkie jak na gusta twitterowej publiczności. Aby lepiej zrozumieć czego ona szuka u nowoczesnego polityka, warto przeczytać wpisy oznaczone niebanalnymi hashtagami typu #jeremy4leader, #corgasm, #sexyjezzacobryn. O najpopularniejszym #JezWeCan dyskutowano m.in. w BBC, Guardianie czy Daily Mail.

W social media prym wiodą profile takie jak @CorbynJokes (by dać próbkę ich stylu: What’s red, stuck in the 1980s and doesn’t want to be in Europe? Liverpool FC).  Rolą takich ludzi jest, w pewnym sensie, uprzedzać krytykę i rozbrajać ją poczuciem humoru. Na samej zasadzie cyfrowy Tłum odpowiada na problem zaawansowanego wieku kandydata na premiera. Na jednym z popularnych memów widzimy go jako Obi-Wana Kenobiego. Przesłanie nietrudno odczytać: wiek oznacza mądrość, doświadczenie, wiarygodność. Młodzi najwyraźniej są zmęczeni politykami o aparycji podstarzałych aktorów porno. Corbyn jest na wskroś autentyczny. To jakby bardziej oczytany, spokojniejszy, społecznie wrażliwszy Paweł Kukiz z 30-letnim stażem w polityce.

Podobne znużenie wywołuje polowanie na gafy. Tradycyjne media pastwiły się nad „znakiem firmowym” Corbyna: białym podkoszulkiem wystającym nieco niechlujnie spod koszuli. Odpowiedź internautów? Seria fotomontaży prezentujących przywódcę laburzystów jako umięśnionego modela. Oczywiście w białym podkoszulku.

W tym miejscu można zapytać: śmieją się z Corbyna czy razem z nim? W dobie social media to przestaje mieć znaczenie. Jedni lajkują, komentują i udostępniają z przekonania; inni dla zabawy. Ważne, żeby nie przekręcali nazwiska. To wystarczy, aby w kilka tygodni z człowieka znajdującego się, od dwóch dekad w drugim, jeśli nie trzecim szeregu swojej partii, uczynić jej najbardziej rozpoznawalną twarz. I być może następnego brytyjskiego premiera.

    Szkolenia

    Skomentuj

    Pierwszy raz z Uberem

    Przeczytasz w 20 minut Collaboration
    Autor 28 września 2015

    Gdy pierwszy raz wsiadałem do samochodu zamówionego z aplikacji Uber, zupełnie  nie wiedziałem czego się po tej usłudze spodziewać. Z tyłu głowy miałem tylko pozytywne wrażenia z procesu rejestracji oraz świadomość, że o Uberze jest głośno z wielu różnych powodów. Kiedy wysiadałem – już wiedziałem Stałem się uczestnikiem rewolucji, która może przybrać w przyszłości naprawdę imponujące rozmiary.

    Pierwsza myśl? Wow, wsiadam a kierowca już wie gdzie ma jechać. Wysiadam, a moja karta zostaje automatycznie obciążona opłatą za przejazd, którą w przybliżeniu znałem od początku. Nowy wymiar obsługi – “bezobsługa”.

    Gdy pod wpływem pozytywnych wrażeń zacząłem później zgłębiać temat sposobu działania Ubera, zrozumiałem, że jest to naprawdę dobrze pomyślana platforma – gdy popyt przewyższa podaż, stawki rosną aby zachęcić innych kierowców do ruszenia na miasto. Do tego każdy kierowca i pasażer może zostać oceniony – pod kątem działania sieci społecznościowej mamy więc dokładnie tyle,  ile nam potrzeba.

    Uber_Sharing Economy 2

    Uber posądzany jest o nieuczciwą konkurencję wobec taksówkarzy. Ja natomiast zastanawiam się, czy to przypadkiem nie właściwy moment, aby obalić monopol taksówek na wożenie ludzi małymi samochodami?

    Trzeba sobie zdać sprawę z tego, że jazda samochodem nie jest ani unikalną ani specjalną umiejętnością. W mieście (a to główny obszar działania Ubera, w kontraście do takiego BlaBlaCar) poradzi sobie nawet względnie początkujący kierowca. Ba, ta umiejętność jest na tyle mało złożona, że  nawet maszyny radzą sobie z nią naprawdę nieźle…

    Być może w erze powszechnie dostępnej technologii GPS do przewozu osób w mieście nie powinny być wymagane żadne specjalne zezwolenia?  W interesie każdego większego miasta powinno być wspieranie tego rodzaju usług Sharing Economy. Dzięki nim można ograniczyć ruch na drogach, bo np. Kowalski pracujący na drugim końcu miasta podrzuci kogoś, komu jest po drodze na jego trasie. Na tym właśnie polega piękno wspólnej konsumpcji – na oszczędności zasobów. Tym większa szkoda, że  w naszym kraju ciągle panuje przekonanie, że posiadanie własnego auta to konieczność, a 15 minut dłuższej podróży bardziej ekonomiczną komunikacją miejską nie przystoi komuś kogo stać na 15-letni szrot sprowadzony z Niemiec. A taksówka to oczywiście luksus dla wybranych.

    Uber ma z pewnością szansę zdobyć u nas klientów wśród osób, które taksówki uważają za zbyt drogie – ma mocno konkurencyjne ceny na tle taksówkarskich alternatyw.

    Osobiście, liczę na kilka rzeczy w wykonaniu Ubera:

    • Większą popularyzację platform mobilnych – są ludzie, którzy chętnie wyposażą się w smartfon, jeżeli pozwoli im to zaoszczędzić czas i pieniądze.
    • Ciekawsze usługi w wykonaniu taksówek – podobno w San Francisco działa nawet Uber Sandwich :)
    • Zwrócenie uwagi opinii publicznej na zalety Sharing Economy.
    • Podwyższenie standardu usług i obniżenie cen u konkurencji.

    Miło by było zobaczyć, jak zostaje rozruszany trochę niemrawy rynek taksówek i udaje się wykorzystać potencjału kierowców, którzy w ciągu dnia często marnują całe godziny na postoju. Uber obydwu grupom daje solidnie do myślenia. A swoją drogą, jestem ciekaw czy Uberowi uda się jako pierwszej dużej firmie wejść w rynek taksówek bez kierowców – wtedy nikt już nie przyczepi się do legalności usługi, a obecny etap może być zwyczajnym zbieraniem kapitału i rynków na kolejną wielką rewolucję rynku taksówek.

      Szkolenia

      Skomentuj

      Jak załatwić sobie koncert Foo Fighters?

      Przeczytasz w 20 minut Collaboration Crowdfunding Crowdsourcing
      Autor 8 sierpnia 2015

      Mniej więcej rok temu, w maju, Włoch Fabio Zaffagnini zorientował się, że jego ulubiony zespół muzyczny Foo Fighters nie odwiedził Romanii od 1997 r. Postanowił więc znaleźć sposób, aby ściągnąć gwiazdę rocka w rodzinne strony. Idea była prosta: skopiemy tyłek całemu światu i zrobimy to w taki sposób, żeby nie umknęło to uwadze samego Dave’a Grohla. Szalony pomysł szybko przerodził się w międzynarodowe wydarzenie.

      Zamysł był taki, aby symultanicznie, w Tłumie, odegrać jedną z najbardziej znanych piosenek FF. Szybko zaczęło to przybierać formę złożonego przedsięwzięcia. Zaffagnini poprosił o pomoc najbliższych znajomych, ale to był dopiero początek długiej drogi. Brakowało ludzi, ekspertów, pomysłów oraz muzyków, którzy potrafiliby w zgrany sposób wykonać numer. Pomysłodawca zaczął od właściwej strony. Przygotował filmy promocyjne prezentujące innym ideę w Tłumie, a następnie zorganizował przyjęcie w pobliskim teatrze, na którym podzielił się animowanym trailerem przyszłego wydarzenia. Zaczął więc możliwie najlepiej — od pobudzenia wyobraźni fanów, aby mieć na pokładzie ich serca i umysły.

      Niedługo później udało się znaleźć rzecznika prasowego, inżynierów, technicznych, fundraiserów, grafików, webmasterów oraz oczywiście trzon projektu — profesjonalnych muzyków wyłonionych z kilkudniowego castingu. Po roku przygotowań oraz akrobacji organizacyjnych, pomysł stał się rzeczywistością i na przedmieściach Ceseny 1000 muzyków wykonało wspólnie kawałek Learning to Fly.

      Film z tego wydarzenia obiegł cały świat i co najistotniejsze, obejrzał go sam Dave Grohl, a następnie odpowiedział swoim włoskim fanom… w ich języku.Udało dokonać się niemożliwego — ich idol obiecał, że odwiedzi Cesenę.

      Powyższy projekt — Rockin’1000 — nie jest jedynym tego rodzaju, z jakim styczność mieli muzycy Foo Fighters. Kilka miesięcy wcześniej jeden z fanów zespołu — Andrew Goldin — zaczął sprzedawać bilety na ich nieplanowany koncert (jeden bilet w cenie 50$). Przyświecała mu odkładnie taka sama idea, jak u Zaffagniniego. Pragnął zobaczyć gwiazdy rocka na żywo w swoim ukochanym mieście. Dlatego wyszedł z własnym pomysłem na występ, samemu stając się liderem ruchu i organizatorem, przy wsparciu CROWDu próbując dotrzeć do świadomości Foo Fighters. Ku zdziwieniu wszystkich, większość biletów została wykupionych przez dwóch lokalnych przedsiębiorców (Brown’s Volkswagen oraz Sugar Shack Donuts), którzy następnie rozdali wejściówki swoim klientom. Akcja zakładała zbiórkę 70 tysięcy dolarów, a w razie niepowodzenia, pomysłodawca Andrew Goldin zobowiązał się zwrócić wpłacone pieniądze. Zbiórka zakończyła się sukcesem. Dave Grohl wraz z chłopakami z zespołu zagrał jeden z najbardziej kameralnych koncertów od czasów Garage Tour. Dokładnie takie samo wydarzenie miało miejsce w Kornwalii, ale budżet przekroczył 300 tys. funtów.

      Jak kolektywnie spełniać marzenia?

      Wydarzeniem ideowo zbliżonym do Rockin’1000 jest odbywający się co roku Thank You Jimmy Festiwal, gdzie na wrocławskim rynku grupa gitarzystów próbuje pobić  gitarowy rekord Guinnessa, odgrywając wspólnie utwór Hey Joe z repertuaru Jimmy’ego Hendrixa. Głównemu organizatorowi i pomysłodawcy, Leszkowi Cichońskiemu, zaproponowałbym prosty eksperyment: zapytać się każdego rejestrującego się na wydarzenie muzyka, czy chciałby zagrać inny utwór, niż ten narzucony przez organizatora. W końcu Hendrix miał więcej niż jeden ciekawy numer. A może nawet przeorganizować festiwal bić rekord również na innych utworach, innych artystów, bardziej współczesnych? Wyobraźmy sobie np. Tłumne odegranie Californication. Zdaję sobie sprawę, że dla Cichońskiego Hendrix jest niezaprzeczalnym numerem jeden, ale z roku na rok festiwal mógłby tylko zyskać na zaangażowaniu Tłumu, gdyby też włączyć go w proces decyzyjny.

      Jako wielki fan szeroko rozumianej muzyki, chciałbym sam móc decydować kto i w jakim czasie zagra koncert w moim mieście. Czekanie kilka lat na kolejny koncert ulubionych kapel i gwiazd jest co najmniej frustrujące, a podróże za granice — zbyt dalekie. Takie samo poczucie frustracji towarzyszyło wszystkim organizatorom kolektywnych zbiórek na rzecz ściągnięcia Foo Fighter, do dawno nieodwiedzanych miejsc. Najciekawszym skutkiem wyżej opisywanego modelu jest usuwanie zbędnych elementów — najmniej interesujących wydarzeń muzycznych z życia kulturalnego miast, które i tak nie przyciągną wystarczającej ilości chętnych. W efekcie ludzie przestaną chodzić na muzyczne urodziny marketów i centrów handlowych, a zespoły będą musiały zbliżyć się do swoich fanów, aby przekonać ich do finansowania koncertów z pominięciem instytucjonalnego organizatora.

      Fani jako organizatorzy koncertów

      Zapewne w niedalekiej przyszłość fani będą mogli łączyć się w cyfrowych grupach i wspólnie planować nie tylko koncerty, ale także festiwale. Po sukcesie w Virginii, Goldin obecnie zajmuje się organizacją właśnie takiego festiwalu. Warto w tym celu przyjrzeć się stronie Wedemand.com, która jest obecnie jednym z największych ośrodków skupujących entuzjastów muzyki w Ameryce. Do tej pory fanom udało się zorganizować koncerty takich gwiazd jak: Slipknot, Taylor Swift, One Direction, Ariana Grande, The Who, Nicki Minaj, Blur. Sam Dave Grohl przychylił się do tezy, że CROWD może nie tylko sfinansować najbliższą trasę koncertową, ale crowdfunding w ogóle może stanowić główny model organizowania występów muzycznych. Ja nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Czeka nas muzyczno-społeczna rewolucja. Dlaczego? Bo będą do niej dążyć obydwie strony jednocześnie, póki nie spotkają się pośrodku.

        Szkolenia

        Skomentuj