LinkedIn – social medium dla inwestorów czy użytkowników?

Przeczytasz w 5 minut Collaboration
Autor 4 maja 2016

Społeczność albo zyskowność, nie jedno i drugie – to jest wybór, przed którym stoi największy serwis społecznościowy dla profesjonalistów. Póki co, wybierali to drugie i nadal są numerem jeden. Czy tak będzie nadal?

Okiem specjalisty

Nie tyle zbierając materiały do tekstu, ile robiąc sobie od tego przerwę, natknąłem się przypadkiem na tweeta znajomego, który relacjonował, co dzieje się na dużej konferencji HR-owej. Wpis dotyczył wystąpienia zatytułowanego (mniej więcej) “Kto uratuje LinkedIn przed nim samym?” (ubiegli mnie z tym tytułem). Okazja była zbyt dobra żeby ją zmarnować. Napisałem do znajomego z prośbą o więcej szczegółów.

“No cóż” – padła odpowiedź – “na pewno LinkedIn ma się czego obawiać ze strony mniejszych, bardziej wyspecjalizowanych serwisów, dedykowanych lekarzom, programistom czy grafikom”. To wiemy nie od dziś. Już rok temu taką diagnozę stawiało “WIRED”. “Mówi się też o chybionych inwestycjach. LinkedIn ładuje setki milionów w startupy, które niewiele robią, aby podnosić atrakcyjność samej platformy, zwłaszcza dla rekruterów”. Przyznaję, prelegent był oczytany – tym razem powtarzał obserwację “The Wall Street Journal”. Do trzech razy sztuka. “Coś jeszcze?” – rzuciłem na koniec. Pointa nie rozczarowała: “chyba tylko tyle, że LinkedIn musi się w końcu skupić na oczekiwaniach użytkowników, a nie inwestorów”. Wiedziałem już, że mam tytuł.

Okiem inwestora

Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale większość z nas nigdy nie dowie się, jak to jest stracić 10 miliardów dolarów w jeden dzień. Nie milionów. Miliardów. Wiedzą o tym, aż zbyt dobrze, właściciele serwisu LinkedIn. W Piątek, 23 lutego, wartość akcji największej społecznościowej platformy zawodowej spadła o 43%. Firma na długi czas straciła zaufanie domów inwestycyjnych i ekspertów giełdowych. Tego rodzaju cios musi boleć szczególnie, gdy mówimy o marce, która była gotowa na wszystko, aby dowieźć wyniki finansowe, uspokoić ekspertów i zadowolić inwestorów. LinkedIn działał na granicy prawa i poza prawem. W październiku ubiegłego roku zapłacił 13 milionów dolarów kary za wysyłanie maili z kont swoich użytkowników bez ich wiedzy i zgody. Akcja była nakierowana na nowych użytkowników, rzekomo “zapraszanych” do społeczności serwisu przez dotychczasowych. Wtedy chodziło o wykazanie, że dynamika przyrostu kont wzrasta. Dziś LinkedIn nie poszedłby pewnie aż tak daleko, co nie znaczy, że zupełnie zrezygnował ze złych praktyk określanych jako “dark patterns”.

dark patterns linkedin

Normalnie, gdy widzimy jakąś uciążliwość w korzystaniu ze strony internetowej przypisujemy to nieudolności, nieuwadze czy lenistwu programistów. Dark pattern odnosi się do rozmyślnych “błędów” w designie zamierzających do wymuszenia na nas: kupienia wersji premium, przekazania danych, których wcale nie chcemy ujawniać, przedłużenia umowy bez wiedzy, że na to się piszemy.

Cóż, akcjonariusze może machnęliby ręką na te utopione 13 milionów. Gorzej znieśli zapewne stratę (co najmniej) 175 milionów dolarów zainwestowanych w uśmierconą niedawno usługę Lead Accelerator, pozyskaną wraz z wykupieniem obiecującego startupu: Bizo. Nie była to pierwsza chybiona inwestycja. Wcześniej LinkedIn pożegnał Cardmunch, Rapportive, Connected, InMaps oraz Bright. Czy najnowsze nabytki: narzędzie rekrutacyjne Connecitifer (kiedyś nazywany “nowym LinkedInem”) oraz platforma edukacyjna Lynda.com (kupiona za 1,5 miliarda dolarów) spiszą się lepiej? Trudno powiedzieć, ale jedno jest pewne: LinkedIn nie jest już zainteresowany inwestowaniem w swój serwis. Woli przeznaczyć te środki na to, aby wykupić i unieszkodliwić konkurencję zanim stanie się groźna. Mnie jednak bardziej niepokoi to, że pozycja monopolisty umożliwia serwisowi równie obcesowe obchodzenie się ze swoją społecznością.

LinkedIn nie jest już zainteresowany inwestowaniem w swój serwis. Woli przeznaczyć środki na to, aby wykupić i unieszkodliwić konkurencję zanim stanie się groźna.

Okiem użytkownika

Swego czasu mocno wciągnęła mnie książka Exponential Organizations Salima Ismaila. Naczelna obserwacja w niej zawarta mogłaby służyć za motto dla tego tekstu:

Ilekroć staniesz przed wyborem: społeczność czy zyskowność – wybierz to pierwsze.

Uzasadnienie jest proste: prowadząc społecznościowy biznes i wybierając krótkoterminową korzyść ponad długofalową relację z użytkownikami, podcinasz gałąź, na której siedzisz. Obawiam się, że właśnie to robi LinkedIn.

Redagując tę sekcję, postanowiłem oprzeć się na czymś więcej niż własnych doświadczeniach. Zwróciłem się do znajomych oraz osób udzielających się na grupie Usability PL z pytaniem, jak oni oceniają wygodę korzystania z LinkedIn. Lista skarg, problemów i zażaleń był długa:

  • większość, nawet prostych działań, wymaga przejścia dwóch albo trzech ekranów;
  • wiele spośród istotnych funkcji lub informacji jest niepotrzebnie schowana, np. lista kontaktów użytkownika, tj. główny powód dla którego dołączył do LinkedIn;
  • nadmiar aktualizacji osób i firm, których nie znamy, kosztem wpisów znajomych;
  • nacisk na nieznajomych ma biznesowy wymiar. Więcej przestrzeni pozostaje na treści sprzedażowe i PR-owskie, mniej na dobry content;
  • nie można zapoznać się ze statusami wybranej osoby na dłuższej przestrzeni czasu;
  • wyłączenie LinkedIn Signal uniemożliwia łatwe wyszukiwanie statusów. Zamiast tego wprowadzono niewygodny Advanced Search, który aby działał skutecznie wymaga wersji płatnej, zbiera o nas dużo danych by spamować reklamami, a i tak nie oferuje prostej funkcji znalezienia pojedynczego statusu;
  • aby dostawać comiesięczną fakturę na mail, trzeba wydać na LinkedIn co najmniej 3000 dolarów przez dwa miesiące z rzędu, inaczej faktury trzeba pobierać ręcznie (via “ustawienia prywatności!”) w ramach niezwykle niewygodnego interfejsu;
  • nie można dołączyć do niektórych grup, choć są widoczne, bo serwis zażąda przejścia na wersję premium;
  • aby publikować teksty na platformie blogowej Pulse trzeba… zmienić język na angielski;
  • polityka “haczyków i drobnego druku” – wszystkie darmowe usługi są w istocie płatne.

Szef UI designu LinkedIn powiedział w jednym z wywiadów, że budzi się i kładzie spać myśląc o interfejsie i funkcjonalności platformy. Wierzę mu. Problem polega na tym, że cały jego wysiłek idzie w zwiększanie korzyści, jakie platforma czerpie z użytkownika, a nie jakie użytkownik może czerpać z platformy.

Chłodnym okiem

Po chwili zastanowienia przychodzi mi na myśl inny pomysł na motto: “kto bogatemu zabroni?”. Wbrew pozorom przyszłość LinkedIn nie jest bowiem zagrożona. Sukces tej platformy został zbudowany na zbyt solidnych podstawach, aby podzielił los BranchOut czy BeKnown. Społeczność tego serwisu to nadal blisko pół miliarda ludzi w 200 krajach. Roczny przyrost użytkowników wynosi 19%. LinkedIn pozostaje niezbędnym narzędziem pracy korporacyjnego rekrutera i agencyjnych headhunterów. Lokalni konkurenci są zbyt mali, aby rzucić mu globalne wyzwanie, a serwisy stricte branżowe nie mają tego samego potencjału networkingowego, ani sprzedażowego. Póki co, nawet sfrustrowany użytkownik musi pozostać lojalny.

Prawda jest zatem taka, że nieszybko doczekamy się rywala, który stanowiłby realne wyzwanie dla obecnego hegemona. To źle dla branży i dla społeczności profesjonalistów, którzy zasługują na bardziej praktyczne i bardziej przyjazne narzędzie. LinkedIn sam z siebie się nie zmieni. A to oznacza, że jeszcze długo aktualizacja profilu w tym serwisie będzie najpewniejszym znakiem tego, że znajomy szuka nowej pracy.


Za pomoc w opracowaniu tego tekstu szczególnie dziękuję Kasi Borowicz oraz wszystkim tym, którzy zaangażowali się w wymianę myśli i doświadczeń na Usability PL oraz innych grupach dyskusyjnych.

    Szkolenia

    Skomentuj

    hitRECord – medialna wytwórnia społecznościowa

    Przeczytasz w 20 minut Co-creation Collaboration Crowdsourcing
    Autor 26 kwietnia 2016

    Wyobraźcie sobie wytwórnię, w której artystą jest cała społeczność. Wytwórnię open source, gdzie każde dzieło – film, książka, piosenka – powstaje w wyniku otwartej współpracy nawet kilku tysięcy twórców. Umiejętności są tu drugorzędne, liczy się pomysłowość, idea i chęć współdziałania. To właśnie hitRECord.

    HitRecordZnacie Josepha Gordona-Levitta (JGL), prawda? Tak, tego utalentowanego aktora, którego za pierwszym razem mogliście pomylić z Heathem Ledgerem. Facet jest wszechstronnie uzdolniony i od lat szuka szerszych niż tylko aktorstwo możliwości artystycznej ekspresji. JGL w 2005 roku założył ze swoim bratem, Danem, niepozorną stronkę internetową, która miała pomóc pozyskać feedback społeczności do publikowanych przez nich filmów. Niedługo później panowie umożliwili fanom tworzenie recenzji, a nawet remiksowanie ich obrazów, stopniowo przeobrażając mały portal w social medium.

    Rok 2010 i Sundance Film Festival to oficjalne narodziny hitRECord. Na fali rosnącej popularności własnego nazwiska, JGL zaprezentował nową odsłonę witryny i zaprosił publiczność do współtworzenia za jej pośrednictwem produkcji multimedialnych. Kilka miesięcy później aktor wypłacił współtwórcom 50 tys. $ wynagrodzenia, bo część powstałych kolektywnym wysiłkiem dzieł udało się z powodzeniem skomercjalizować. hitRECord zaczęło tętnić życiem. Dziś społeczność liczy ponad 300 tys. artystów, którym wypłacono łącznie 2 mln $ (dane z początku 2016 roku).

    Jesteśmy wytwórnią nowego typu. Tworzymy różne formy mediów – od filmów krótkometrażowych, przez książki, nagrania muzyczne, seriale TV, po aplikacje mobilne i platformy.

    “The point is to make things together”

    hitRECord to zabawa w crowdsourcing i co-creation. Jedna osoba tworzy szkic koncepcji, rzucając reszcie artystyczne wyzwanie i zachęcając do współpracy. Każdy projekt jest publiczny, a jego kolektywne modyfikowanie i ulepszanie jest nie tylko dozwolone, a wręcz wskazane.

    Proces powstawania projektu/dzieła jest prosty.

    1. Projekt. Aby założyć projekt wystarczy mieć pomysł i wypełnić prosty formularz z jego opisem.
    2. Wyzwanie. Każdy projekt składa się z dowolnej ilości wyzwań w 16 kategoriach, takich jak np. pisanie, tworzenie scenariuszy, ilustracji, fotografii, edycji wideo, animacji czy tworzenie muzyki.
    3. Podjęcie wyzwania. Każdy z członków społeczności może podjąć wyzwanie rzucone przez pomysłodawcę projektu. Wyzwania można znaleźć na stronie projektu lub stronie głównej, gdzie wyświetlają się losowo.
    4. Zamknięcie projektu. Autor projektu widząc nadsyłane prace może w dowolnej chwili zamknąć projekt i uznać go za skończony.
    5. Produkcja. Producent decyduje o dalszym losie projektu.

    Collaborators, czyli Tłum twórców

    Kto bierze udział w multimedialnych przedsięwzięciach? Każdy, kto ma na to ochotę i kto ma coś do powiedzenia. Artyści, filmowcy, graficy, pisarze… ale i nie-artyści, czyli entuzjaści, mający ciekawe pomysły, historie czy po prostu uwagi.

    Przy tym wszyscy, którzy mają jakiś wkład w produkcję otrzymują wynagrodzenie proporcjonalne do wkładu – jeżeli dzieło jest komercyjne, zarabia.

    “This is not a contest – it’s a collaboration”

    Idea hitRECord i twórczość społeczności serwisu to nie tylko przykład aplikacji:

    • crowdsourcingu, ponieważ twórca gromadzi pomysły od społeczności, a wykonawca zleca produkcję internautom;
    • co-creation, ze względu na otwarty charakter produkcji i możliwość współtworzenia ich przez wielu użytkowników jednocześnie.

    To również wisienka na szczycie tortu kultury remiksu i prosumeryzmu. hitRECord zaciera granicę między twórcą a odbiorcą, profesjonalistą a entuzjastą. Każdy materiał może być wykorzystany wielokrotnie, w różnych formach i projektach. Jego cykl życia jest nieskończony. Co to znaczy?

    • Jeden tekst może być wykorzystany jako fragment innego, stać się wierszem lub piosenką.
    • Jedno nagranie dźwiękowe może stać się podkładem muzycznym do tekstu, a następnie wideo.
    • Jeden projekt graficzny może doczekać się licznych przeróbek, a następnie zostać zaanimowany.
    • Jedna animacja może zostać połączona z innymi tworząc historię.

    W świecie hitRECord wszystko jest dozwolone. Remiksować można w nieskończoność.

    kolaz HitRecord

    Jednym z najpopularniejszych projektów serwisu jest The Tiny Book of Tiny Stories. To 3 książki liczące łącznie 312 stron. Zawierają 189 spośród prawie 60 000 nadesłanych prac. Każdy z tomów kosztuje 14,99$, przychody ze sprzedaży są dzielone 50-50 między hitRECord a współtwórców, których prace zostały wykorzystane w książkach.

    Popularnym w tej chwili, kolektywnie realizowanym projektem jest The Notebook Project. Realizowane w jego ramach wyzwania dotyczą stworzenia ilustracji oraz tekstów, które mają znaleźć się w środku notatnika. Mimo, że jeszcze żadne z wyzwań nie zostało zakończone, w galerii można obejrzeć przeróżne propozycje.

    HitRecord 4

    Jednak największy sukces wśród wszystkich produkcji odniósł hitRECord on TV. To variety show emitowany przez jedną z amerykańskich stacji nastawionych na młodych widzów. Do tej pory wyprodukowano 18 odcinków w dwóch seriach, z czego pierwsza zdobyła nagrodę Emmy Award for Outstanding Creative Achievement in Interactive Media w kategorii Social TV Experience.

    Jednym z bardziej pracochłonnych, ale i najciekawszych projektów zrealizowanych na potrzeby hitRECord on TV jest piosenka Adieu. Wykorzystano w niej:

    Adieu, tak jak inne utwory powstałe na potrzeby hitRECord on TV są dostępne na oficjalnych soundtrackach, które można nabyć cyfrowo lub odsłuchać w serwisach streamingowych.

    Więcej inspirujących produkcji:

    “We’re a new kind of online community”

    hitRECord to przebłysk przyszłości cyfrowej gospodarki. Społecznościowy model produkcji treści i zamknięty ekosystem, w którym inkubowana jest (współ)twórczość. Łatwo nam jest wyobrazić sobie podobne platformy budowane w ramach społeczności architektów, muzyków, grafików… zresztą takie portale, social media już istnieją, jednak nie opierają się na współtworzeniu. Gdyby wprowadzić do nich kulturę remiksu i współpracy, proste funkcjonalności i system gratyfikacji, szybko zmieniłyby się w społecznościowe wytwórnie.

    Czego marki mogą nauczyć się od hitRECord? Przede wszystkim tego, jak łatwo stworzyć swoim społecznościom warunki do współtworzenia treści bez potrzeby budowania złożonej infrastruktury.

    Na koniec przygotowaliśmy kilka sugestii, które powinny trafić na checklistę każdej organizacji chcącej zbudować własną wytwórnię społecznościową:

    HitRecord wytwornia spolecznosciowa

      Szkolenia

      Skomentuj

      FOMO, czyli dlaczego cierpimy bez dostępu do Facebooka

      Przeczytasz w 20 minut Collaboration
      Autor 18 kwietnia 2016

      Czy wiesz, że w momencie gdy czytasz ten artykuł, na YouTube trafia ponad 200 tyś nowych treści wideo? W tym samym czasie na Facebooku pojawia się ponad 2,5 miliona udostępnień, a na Instagramie i Twitterze – przeszło 200 tys. postów?

      Naprawdę nie myślisz o tym, że w ciągu kilku najbliższych minut umknie ci masa wartościowych informacji? Że w tym momencie Twoi znajomi publikują coś interesującego? Uczestniczą w jakimś ciekawym wydarzeniu? Internet ucieka z każdą sekundą. My próbujemy go dogonić. A za nami podąża FOMO.

      FOMO w czasach człowieka pierwotnego

      FOMO, czyli Fear of Missing Out, to lęk przed tym, że ekscytujące lub ciekawe wydarzenie aktualnie dzieje się gdzie indziej, że coś nas omija. Ze względu na realia, w których żyjemy, strach ten często jest potęgowany przez social media

       

      – Oxford Dictionary

      FOMO nie jest niczym nowym, a raczej znanym od lat syndromem, którego opis został dopasowany do współczesności. To zjawisko może mieć swoje źródło nawet w teorii survivalu i sięgać aż do czasów człowieka pierwotnego. Wszystko nadal kręci się wokół posiadania informacji potrzebnych (bądź nie) do przeżycia. I nie jest to żadne wyolbrzymienie. Wyobraźcie sobie zagrożenie, o którym najpierw dowiadujecie się na Twitterze. Realne? W świecie 2.0 jak najbardziej.

      Wolność, która nas niszczy?

      Zjawisko FOMO po raz pierwszy opisał Dan Herman w 2000 roku na łamach Journal of Brand Management. Naukowiec skupił się głównie na zmianach, jakie wymusiła na społeczeństwie rewolucja technologiczna.

      Herman twierdzi, że zjawisko FOMO zaczęło narastać od momentu, w którym społeczeństwo zaczęło odczuwać rosnącą świadomość niekończącej się wirtualnej możliwości wyboru. Czyżby sugerował, że wpadliśmy w “nałóg”, bo świat wirtualny dał nam nową formę wolności, nad którą nie jesteśmy w stanie zapanować?

      Idźmy zatem dalej. W dobie komputerów pojawił się trend centralizmu treści tworzonych przez użytkowników Web 2.0. Dzięki social media dowiedzieliśmy się (a może nawet przekonaliśmy), że osiągnięcie sukcesu jest możliwe, zawsze i wszędzie, bez względu na wiek i doświadczenie. Musimy tylko… no właśnie – być dobrze poinformowani, być trendy, na czasie, wyprzedzić innych o krok, ścigać się i wiedzieć wszystko o wszystkich i wszystkim.

      Stąd możesz pobrać darmowy ebook Hermana o FOMO >>

      Istotę problemu FOMO stanowią więc 3 składowe:

      • świadomość atrakcyjnych możliwości,
      • szansa na wykorzystanie powyższych możliwości tak, by dały nam poczucie znaczenia i świadomości kontroli nad swoim życiem,
      • dostrzeżenie tego przez innych.

      Ostatni punkt na pewno nasunął Wam myśl o mediach społecznościowych. Nieustannie jesteśmy podłączeni do sieci i odczuwamy ciągłą chęć posiadania informacji o tym, co robią inni oraz dzielenia się tym, co robimy my. Kiedyś słyszałam określenie, że social media to “współczesny ekshibicjonizm”. Mówimy w nich o rzeczach, o których nie powiemy obcym na ulicy. Możecie sobie wyobrazić, że po publikacji tego artykułu wychodzę na ulicę i krzyczę “hej, napisałam fajny artykuł, wejdźcie na blog WE the CROWD i przeczytajcie”? Pewnie możecie. Ale (słusznie) myślicie: po co? Szkoda zachodu, bo takim działaniem dotrę do zbyt małej liczy osób.

      Internet, urządzenia mobilne oraz social media dały nam coś wspaniałego – dostęp do niezliczonej ilości informacji, nieograniczonej, ani czasem ani miejscem, możliwości wyboru, rozwoju i interakcji. Jednocześnie zamknęły nas w matni, z której nie ma wyjścia. Wpadamy w błędne koło, w którym toczy się gra, a każda odkryta karta oznacza nową okazję, lepszą niż poprzednia. I tak na okrągło.

      FOMOcepcja, czyli let’s go deeper

      W 2011 roku, w brytyjskim The Times, ukazał się pewien tekst. Jego autorka wylewała na papier swoją frustrację związaną ze spotkaniem ze znajomymi, podczas którego niemal wszyscy korzystali z mediów społecznościowych (znacie to, prawda?). To była inspiracja dla brytyjskiego socjologa Andrew K. Przybylskiego i początek jego badań nad FOMO. Za punkt wyjścia zjawiska uznał teorię autorealizacji a samo FOMO potraktował jako… uwaga zabrzmi strasznie: “samoregulację próżni, wynikającej z sytuacyjnego i chronicznego deficytu psychologicznej potrzeby satysfakcji”.

      Co to znaczy?  Sięgamy po social media w poszukiwaniu satysfakcji? Czy sięgamy po social media, bo cierpimy na FOMO? Albo (let’s go deeper!) połączenie FOMO i social media prowadzi do braku satysfakcji i szczęścia, wynikającej z nadmiaru informacji? Czyżby to była odpowiedź na fenomen mediów społecznościowych?

      FOMO to samoregulacja próżni, wynikającej z sytuacyjnego
      i chronicznego deficytu psychologicznej potrzeby satysfakcji.

       

      – Andrew K. Przybylski

      Przybylski w toku swoich badań doszedł do kilku ciekawych wniosków:

      • osoby cierpiące na FOMO częściej “zaglądają” do mediów społecznościowych;
      • FOMO jest bardziej pogłębione u osób młodszych, płci męskiej;
      • osoby starsze są mniej podatne na FOMO i jednocześnie bardziej usatysfakcjonowane ze swojego życia;
      • osoby, które mają wyższy poziom FOMO są dużo mniej usatysfakcjonowane z życia

      Podsumowując teorię Przybylskiego, chyba mogę powiedzieć, że social media pełnią rolę psychologicznego wypełniacza, który uzupełnia naszą potrzebę spełnienia w społeczeństwie. Zgodzicie się?

      Jak bardzo powszechnym zjawiskiem jest FOMO?

      Im więcej czytałam o FOMO tym bardziej  nabierałam przekonania, że powszechność tego fenomenu mogła spowodować, że go nie dostrzegaliśmy. Wystarczyło, że ktoś to nazwał i opisał.

      Według badań, wspomnianego wyżej Dana Hermana, aż 70% społeczeństwa miało styczność z FOMO. Tę grupę można  podzielić na mniejsze części, z których jedna wykorzystuje ten strach w pozytywny sposób (motywacja do działania i rozwoju), druga neutralnie, a trzecia żyje zamknięta w próżni poczucia marności.

      FOMO ma ciemną i jasną stronę. To ty wybierzesz czy będziesz Vaderem czy Lukiem Skywalkerem.

      To od nas zależy, którą “stronę mocy” wybierzemy. Możemy przekuć FOMO w nasz sukces zawodowy i prywatny, albo, jak napisał Herman, “koncentrować się na pustej połowie szklanki”. To od nas zależy czy w social media znajdziemy coś wartościowego, co wzbogaci naszą wiedzę w danej dziedzinie, czy będziemy jedynie podsycać naszą zazdrość wobec znajomego, który właśnie zaserwował najlepszą prelekcję w życiu.

      Odpowiedzcie sobie na pytanie: ile razy przyłapaliście się na bezsensownym scrollowaniu feeda, a ile razy wyciągnęliście z niego coś wartościowego? Jak często zapisujecie linki do Pocket zamiast przeczytać je od razu? Scroll scroll, scroll. Szklanka może być do połowy pełna, gdy zapełnimy ją wartościowymi dla nas informacjami.

      FOMO to koncentracja na pustej połowie szklanki.

       

      Dan Herman

      Jestem typowym Millenialsem. Irytuje mnie nadmiar informacji, ale jednocześnie nie mogę się obejść bez codziennej dawki newsów. Na dodatek pracuję w branży, w której bycie o krok za najnowszymi trendami jest słabe. Wiem, że Facebook zabiera mi za dużo czasu, że jest moim głównym źródłem prokrastynacji (nawet nie liczyłam ile razy zaglądałam na “fejsa” podczas pisania tego tekstu…). Pewnie znacie to z autopsji:

      • wstaję rano, pierwsze co robię, to odpalam telefon: mail, Facebook, Instagram, Twitter, w nocy musiało się coś ciekawego wydarzyć;
      • obiad? Telefon przy talerzu;
      • urlop bez Internetu?! Ale jak to? Impossible! Przecież muszę pokazać gdzie jestem i przy okazji sprawdzić co się dzieje na świecie, przecież kryzys w social media może się zdarzyć w każdej sekundzie;
      • wydarzenie branżowe? Zamiast słuchać co mówią prelegenci, ja tłituję

      Czasami czuję się jak przerysowana bohaterka tej produkcji od Buzz Feed:

      Tak wygląda moje FOMO. A jak wygląda Twoje?


      Ciekawa jestem co teraz zrobicie. Dajcie znać w komentarzach.

        Szkolenia

        Skomentuj