Jak skończy Westeros? Odpowiedź znajdziecie w chmurze

Przeczytasz w 5 minut Co-creation Collaboration Crowdsourcing
Autor 26 listopada 2014

George R.R. Martin wyznał niedawno, że dwóm osobom udało się odgadnąć zakończenie “A Song of Ice and Fire” (niektóre nooby kojarzyć mogą wyłącznie nazwę “Game of Thrones”). Jak ma się to do CROWDu? Ano tak, że w dowolnym momencie możemy wejść do niekończących się labiryntów Wikis (o, takich na przykład) ze świadomością, że gdzieś tam, na jakimś obskurnym forum, pośród setek tysięcy egzotycznych teorii, znajduje się ta jedna – właściwa. A jej autorem jest ktoś z nas.

Let’s wind the clock back a few years. Pamiętacie boom na serial “LOST”? Byłem chyba ostatnią ze znanych mi osób, która dotrwała do samego końca tej serii (z wielkim żalem). Z pewnym dreszczykiem emocji wspominam niezliczone wycieczki po forach internetowych, portalach i tworach wiki-podobnych, które odbywało jednocześnie kilka milionów osób tygodniowo – tuż po premierze kolejnego odcinka. Cel był jeden: wspólnie dojść do tego, co właściwie k**wa dzieje się na tej cholernej wyspie. Ludzie przerzucali się teoriami, analizami pojedynczych klatek filmowych, cytatami z Davida Hume’a i Johna Locke’a (poważnie). Zakończenie serialu zawiodło na całej linii. Dlaczego? Ponieważ CROWD, w przebłysku kolektywnego geniuszu, rysował wizje znacznie bardziej ekscytujące i wymagające intelektualnie niż to, co można było zobaczyć na ekranie.

Przenosząc się do niedalekiej przeszłości: w toku pisania swojej pracy magisterskiej dot. crowdfundingu (do pobrania pod czerwonym magnesikiem u góry strony) potrzebowałem znaleźć literaturę z zakresu źródeł kapitału oraz efektywności w naukach ekonomicznych. Podparłem się Encyklopedią Zarządzania i przyznaję to bez zażenowania. Nie, nie spisywałem bezmyślnie całych fragmentów “z internetów” – wystarczyło, aby kluczowe hasła naprowadziły mnie na autorów i literaturę do wyszperania w bibliotece.

Dalej: kilka tygodni temu nasz tekst poświęcony haktywiście Aaronowi Swartzowi trafił na pierwszą stronę Wykopu. Kilka osób w Tłumie doceniło zawartość, zaczęło ją “wykopywać” i zwróciło tym samym uwagę innych. 48h później wiedza, którą chcieliśmy się podzielić, dotarła do tysięcy. (A świat stał się lepszym miejscem. W naszych głowach).

Dziś? Pocinam w “Wasteland 2” – grę RPG sfinansowaną w 2012 roku na Kickstarterze, o której wspominaliśmy już wielokrotnie (tak na blogu, jak i w social media). Jest graficznie paskudna, a przy tym piekielnie trudna i wciągająca. Na tyle trudna i na tyle wciągająca, że średnio raz na 3 godziny muszę zaglądać na Wasteland-Wiki – oazę społeczności pozytywnych onanistów, którzy przeszli “Wasteland 2” już tak wiele razy, że w końcu doznali oświecenia i w napływie łaski zapisali swoją zbiorową wiedzę w chmurze dla takich lamusów jak ja. (Jeśli i to nie pomaga, to po prostu zaglądam w jakiś walkthroughzamieszczony na YouTube).

Cztery losowe, różniące się od siebie sytuacje i jeden wspólny mianownik: wiedza w chmurze (shared knowledge, cloud knowledge), towarzysząca mi niemal na każdym kroku, Zakładam, że w Waszym przypadku nie jest inaczej. Jesteśmy uzależnieni od zasobów cyfrowej wiedzy, które wspólnie tworzymy, dystrybuujemy i konsumujemy. Jako, że chmurę nosimy dziś nawet w naszych kieszeniach, to i dostęp do kolektywnej mądrości mamy na wyciągnięcie ręki – wszędzie i zawsze.

Chcę kupić nową kartę graficzną, ale nie jestem pewien, który model będzie optymalny pod kątem jakości i ceny? Sprawdzam opinie użytkowników na Benchmark.pl. Kumpel rzucił świetny cytat, ale zapomniał czyjego autorstwa? Smartfon -> Google -> WikiQuote. Chcę zaimponować dziewczynie czekoladowym founde, ale moja wiedza kucharska ogranicza się do jajecznicy studenckiej? Wystarczy zajrzeć na YouTube i powtarzać krok po kroku to, co wyrabia domorosły mistrz patelni (najlepiej w slow motion). Mam pojutrze ważną prezentację w temacie grywalizacji i nie wiem jak ją ugryźć? Szukam inspiracji na SlideShare.

Brzmi znajomo?

  • YouTube i Quora;
  • Reddit, Digg, StumbleUpon, Wykop.pl;
  • Wikipedia i Wikie (sic!) konkretnych gier, komiksów, książek, seriali;
  • Slideshare, Slide Wiki;
  • Metacritic, IMDb (oraz tysiące innych agregatorów recenzji i opinii użytkowników, forów itd.);
  • Khan Academy, SkillShare, Zyncd.

Ta lista mogłaby ciągnąć się jeszcze przez kilka stron – to tylko kilka przykładowych platform, na których zbiorowo i drogą współpracy gromadzimy wiedzę na zasadzie: od Tłumu, przez Tłum i dla Tłumu. Możemy z niej czerpać wszyscy i zawsze, za darmo, jednocześnie nie wyłączając nikogo z konsumpcji. Jeśli to nie jest przykład CROWDowego dobra publicznego 2.0, to nie wiem, co nim może być.

I mam też dwa dobre powody, dla których napisałem o tym cały tekst.

Powód #1

Shared knowledge to składnik szerszego zjawiska, jakim jest Mass Collaboration – lustrzanego odbicia crowdsourcingu, w którym nikt niczego Tłumowi nie zleca. To raczej spontaniczna i organiczna działalność nas samych z korzyścią dla wszystkich. Sieć, dzięki popularyzacji kultury open source, stała się dla nas globalną agorą, na której każdy może wygenerować lub zmodyfikować istniejącą informację i podzielić się nią z resztą. Ekonomista Don Tapscott, w książce Wikinomics: How Mass Collaboration Changes Everything, wskazał na 5 kluczowych czynników podtrzymujących tę agorę przy życiu:

  1. otwartość (being open);
  2. równość / koleżeństwo (peering);
  3. współdzielenie (sharing);
  4. działanie globalne (acting globally);
  5. wzajemna zależność (interdependence).

Wspomniałem, że Mass Collaboration, którego przejawem jest wpółdzielona wiedza w chmurze, to lustrzane odbicie crowdsourcingu. Ta zależność sięga głębiej: crowdsourcing to tak naprawdę skomercjalizowane Mass Collaboration. Firmy, organizacje, rządy podpinają się pod trend Wikinomii i starają się otworzyć swój mały straganik na tej wielkiej cyfrowego agorze. Nie ma w tym nic złego, a wręcz przeciwnie, jesli tylko wiąże się to z wyraźną korzyścią dla każdej ze stron. (To zresztą cechuje wartościowy crowdsourcing – że nie stara się wykorzystywać CROWDu i gra na jego zasadach).

Powód #2

Drugi powód jest dość banalny. Napisałem magisterkę? Z wyróżnieniem, za co dziękuję autorom Encyklopedii Zarządzania. Skończyłem “Wasteland 2”? Prawie… ale nie byłoby tego “prawie” bez solidnej solucji nad Wasteland-Wikia. Dziękuję graczom-fanatykom. A czytacie teraz ten tekst? Zawiera chociaż szczyptę ciekawej wiedzy? Macie do niej dostęp za darmo? Jeśli tak, to po prostu podziękujmy sobie wszyscy za wiedzę w chmurze. Nawet jeśli większość z nas nie tworzy, a jedynie przekazuje dalej (zasada 90-9-1), nie żałujmy sobie słów uznania – dzisiaj, w sieci, razem jest nam nie tylko raźniej, ale i mądrzej. 

PS. Ostatnie zdanie subtelnie sugeruje, abyście podzielili się tym tekstem z innymi.

500 znaków MG

Stanisław Lem wyjątkowo się mylił: nie jest tak, że im dane medium doskonalsze, tym głupsze treści będą za jego pośrednictwem przekazywane. Wielką siłą Sieci jest to, że pozwala ludziom o nawet najbardziej niszowych zainteresowaniach spotkać bratnie dusze, które trudno byłoby odnaleźć wśród małych społeczności kolegów ze szkoły czy pracy. Kolejny plus to możliwość błyskawicznej konfrontacji źródeł, opinii, faktów. A wszystko to, zgodnie z regułami sztuki i internetową etyką, zupełnie za darmo.

    Szkolenia

    Skomentuj

    Crowdfundujemy książkę o crowdfundingu!

    Przeczytasz w 20 minut Crowdfunding
    Autor 22 października 2014

    “Będziemy potrzebowali Waszej pomocy”. Tak można by zacząć każdy tekst, w którym ogłasza się, że będzie się organizować kampanię crowdfundingową.

    Współautorem tekstu jest Marcin Giełzak.

    Ale my zaczniemy nieco inaczej: dziękujemy Wam za to, że jesteście. Istniejemy już nieco ponad pół roku i wciąż nie mamy konkurencji. ;) Pozostajemy jedynym tego typu blogiem i think tankiem w Polsce, który koncentruje się na CROWDonomii (w tym crowdfundingu i crowdsourcingu). Chęć do dalszej twórczości zawdzięczamy Wam – także tym, którzy nas śledzą, czytają, a nie zdradzają nam swojej obecności “lajkami” i komentarzami (a zachęcamy do tego serdecznie!).

    To teraz możemy powiedzieć: “Będziemy potrzebowali Waszej pomocy”. Kończymy pracę nad książką o crowdfundingu, która ma pomóc wszystkim w Tłumie sfinansować fajny Pomysł: Produkt/Usługę/Dzieło/Sprawę. Budujemy ją w oparciu o Niezbędnik crowdfundingu, publikowany przez nas na blogu i na łamach Nowego Marketingu dostępny dla wszystkich za darmo.

    Zresztą, najlepiej posłuchajcie tego, co chcemy Wam opowiedzieć, zamiast męczyć wzrok:

    W skrócie: znaleźliśmy wydawcę (OnePress), który zgodził się wydać naszą książkę. Warunek jest jeden: musimy mu udowodnić, że są w Tłumie ludzie wierzący… w Tłum i crowdfunding. Ludzie, którzy wesprą naszą książkę, nasze idee, chęć budowania świadomości tego zjawiska w Polsce i papierową publikację z naszym logo na półce w księgarni.

    Stąd nasza zbiórka, która odbędzie się w połowie listopada na platformie Wspieram.to.

    Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, a Wy nam pomożecie, oddamy tę książkę do Waszych rąk niemal dokładnie w pierwszą rocznicę powstania WE the CROWD.

    O zawartości opowiemy Wam więcej już wkrótce, ale dużą część jej treści znajdziecie w udostępnionych przez nas Niezbędnikach. Na ten moment po prostu chcemy podzielić się tym newsem i wiedzieć, że możemy liczyć na swoje Plemię. Bo wierzymy, że składa się z ludzi świadomych, samodzielnych, twórczych i wymagających. Z ludzi, dla których piszemy tę książkę i którzy są jej głównym bohaterem.

    Chcemy podkreślić coś jeszcze: być może zauważyliście, że szczególnie bliskie są nam idee Free Culture. Lubimy dzielić się z Wami swoją wiedzą, doświadczeniem i twórczością za darmo. I to się nie zmieni. Jednak ktoś przytomnie mógłby zapytać: to dlaczego za Waszą książkę trzeba będzie zapłacić?!

    Odpowiedź jest prosta i wierzymy, że fair:

    1. Nasza książka składa się z rdzenia, który udostępniliśmy Wam za darmo. I cieszyliśmy się z tego, że mogliśmy to zrobić. Chodzi tu o pracę magisterską BFM (do pobrania po zapisaniu się na CROWDlettter) i oczywiście Niezbędnik crowdfundingu, publikowany na naszym blogu i na Nowym Marketingu.
      Słowem: istota naszej książki jest dla Was dostępna za free. Wersja papierowa i e-bookowa zawierać będzie rozbudowaną część teoretyczną, kilka dodatkowych wywiadów, dziennik zbiórki i jeszcze parę smaczków.
    2. Książka zapewne nas nie wzbogaci finansowo, ale z pewnością wzmocni naszą działalność. Otworzy nam drogę do wydarzeń, wykładów, mediów, a to z kolei pozwoli na skuteczniejszą popularyzację dobrych praktyk crowdfundingu. To znaczy dotarcie z naszym przekazem do szerszego grona ludzi w Tłumie, niż tylko za pośrednictwem bloga. Wierzymy, że dobry crowdfunding w Polsce, to korzyść dla wszystkich.

    Jak obiecaliśmy: więcej informacji wkrótce, ale w międzyczasie spodziewajcie się publikacji kolejnych części Niezbędnika na naszym blogu oraz kilku innych tekstów poza-crowdfundingowych.

    Podzielcie się tym CROWDcastem z innymi, zasypcie nas pytaniami lub/i pomysłami (“Dyskutujmy w Tłumie” -> do tego właśnie służy ten button ;) ). Ale przede wszystkim: pozostańcie z nami. Nie ma WE, bez the CROWD.

    Współautorem tekstu jest Marcin Giełzak.

      Szkolenia

      Skomentuj

      Dlaczego warto pamiętać o Aaronie Swartzu

      Przeczytasz w 20 minut Collaboration
      Autor 29 września 2014

      Nie było korporacji, która by go nie zatrudniła. Nie była uczelni, na której nie mógłby wykładać. Dla niego samego, skonfliktowanego ze wszystkimi wokół i samym sobą, nie było innego wyjścia, jak odebrać sobie życie. Przypominamy sylwetkę Aarona Swartza, genialnego informatyka, współtwórcy Reddit, Creative Commons i RSS, blogera, modelowego haktywisty.

      Szary kapelusz

      Haker, hacker (wym. haker): “osoba włamująca się do sieci i systemów komputerowych”. Tak brzmi nie tylko obiegowa, ale i słownikowa definicja stylu życia jaki wybrał Aaron Swartz. Jak każde uproszczenie, zachowuje ono już tylko pozór prawdziwości. Prawdziwy haker to entuzjasta i znawca, człowiek znający Internet jak miasto w którym mieszka, języki programowania jak ojczystą mowę. Na ogół hakerzy nie wykorzystują tej wiedzy i umiejętności by komukolwiek szkodzić. Często robią dokładnie odwrotnie. Security hackeroznacza w języku angielskim nie włamywacza, ale eksperta od zabezpieczeń. Ale równie dobrze może być nim jeden z tych Paganinich lutownicy umiejących przerobić toster w odtwarzacz DVD. Ci natomiast, którzy łamią hasła dla sportu lub zysku i krążą po Sieci jak trolle na sterydach to crackerzy; rozróżnienie do zapamiętania.

      Życie, w przeciwieństwie do języka, nie znosi jednak ostrych granic. Są różni hakerzy. Niektórzy mówią o “białych kapeluszach”, czyli tych, którzy zawsze stają po stronie prawa, porządku i spokojnego etatu. Po drugiej stronie lokują się “czarne kapelusze”, czyli ci, co do których nie chcielibyście, aby dorwali się do Waszego internetowego konta bankowego (lub zdjęć na smartfonie, jeśli jesteście na bieżąco z tabloidami). Są też wreszcie tak zwane “szare kapelusze”, czyli hakerzy przekraczający granicę prawa gdy czują, że robią to w imię wyższej wartości. Jak w każdym dobrym westernie: mamy antybohatera, którego publiczność kocha, a szeryf nienawidzi. Kimś takim był właśnie Aaron Swartz.

      Wunderkind

      Jeśli macie przed oczyma hakera rodem z hollywoodzkich filmów, będziecie oczywiście rozczarowani. Swartz to nie Hugh Jackman z filmu “Swordfish”. Był to raczej nieśmiały samotnik, obdarzony swoistym urokiem, może nawet pewną charyzmą, ale ponad wszystko niepodważalnym geniuszem matematycznym i informatycznym.

      Już w dzieciństwie Aaron przejawiał wybitne talenty. Można powiedzieć, że był dzieckiem o inteligencji i dojrzałości dorosłego człowieka. Płynnie czytał w wieku 3 lat. Nim skończył 4 rok życia, umiał posługiwać się komputerem. Niedługo później już programował. Mając 12 lat stworzył serwis The Info Network, opartą na mechanizmie crowdsourcingowym witrynę służącą kolektywnemu zbieraniu i promocji wiedzy. Ja zaczynam artykuł, Ty go kończysz, a inżynier z Kuala Lumpur dorzuca coś od siebie. Brzmi znajomo? Jeden z nauczycieli starał się wyperswadować Aaronowi dalszy rozwój tej idei, twierdząc, że “nie każdy może być współautorem encyklopedii”. Miało to miejsce całe 5 lat przed tym, jak Jimmy Wales stworzył Wikipedię.

      Szczęśliwie, reszta belfrów oraz hojni sponsorzy z firmy IT Ars Digita byli bardziej liberalni. Dostrzegając w Aaronie i jego projekcie ogromny potencjał, wyróżnili go nagrodą i stypendium w ramach lokalnego konkursu dla “młodych i zdolnych”. Wtedy świat po raz pierwszy usłyszał o genialnym nastolatku. Swartz myślami był już jednak gdzie indziej. Fascynowała go rodzina języków znacznikowych RSS, umożliwiających kompilowanie nagłówków wiadomości i nowości na wybranych przez użytkownika stronach internetowych. Ten, swego rodzaju informacyjny “system wczesnego ostrzegania” rozpalił wyobraźnię niejednego informatyka. Wtajemniczeni pracowali głównie zdalnie, po godzinach, komunikując się przez listę mailingową. Jedną z jej gwiazd szybko stał się (niejaki) Aaron Swartz. Ekipa zaangażowana w tworzenie RSS szybko zapragnęła go poznać i ustabilizować współpracę. Ku swojemu zdziwieniu otrzymali wiadomość, że niczego nie może obiecać, bo nie jest pewien czy matka pozwoli mu pojechać z Chicago do Kalifornii.Okazało się, że najzdolniejszy z programistów pracujących nad nowym językiem nie miał skończonych 14 lat.

      Dwóch wybitnych: Lawrence Lessig i młodziutki Swartz
      Dwóch wybitnych: Lawrence Lessig i młodziutki Swartz

      Jak większość przedwcześnie dojrzałych i przesadnie uzdolnionych, Aaron był samotnym dzieckiem. Fetowano go na wydarzeniach branżowych, zapraszano na prestiżowe uczelnie, aby prowadził wykłady, proponowano współpracę przy ogromnych projektach. Gdy przemawiał w salach konferencyjnych ledwie było widać go znad pulpitu. Wyobraźcie sobie, że po tym wszystkim musiał wrócić do szkolnej ławki i być “normalnym” dzieciakiem. Nie umiał znaleźć wspólnego języka ani z uczniami, ani z nauczycielami. Większość czasu spędzał w bibliotekach. Aż do końca życia będzie czytał kilkanaście książek miesięcznie. W tym czasie krystalizowały się też jego wyraźnie lewicowe, czy jak on wolał to nazywać:“postępowe”, poglądy. Fascynowali go Susan Sontag, Ernst Bloch. Jeśli napotkał na zdanie w książce, które go poruszyło, umiał zbudzić swoją dziewczynę o 3 w nocy, aby poznać jej zdanie na ten temat. Ani na chwilę nie słabła jednak jego pasja do informatyki.

      Ojciec Aarona również był informatykiem. Komputery były w jego domu od zawsze. Były jak kolejne zabawka, z tym, że szybko stały się najciekawszą z zabawek. “Są granice tego, co można zbudować z klocków” – wspominał w jednym z wywiadów – “dzięki komputerowi możesz budować całe światy, a wraz z nadejściem internetu, to nie są już tylko twoje światy”.

      Fascynowała go nie blog, a bloger, nie forum, a społeczność, nie linijka kodu, ale umysł, który ją stworzył. Dobrą ilustrację tego zainteresowania stanowi jego tekst poświęcony wikipedystom, “Who Writes Wikipedia” opublikowany w 2006 roku.

      Cyfrowa proza Swartza to nie były wpisy, ale eseje. W jego narracji mikroprocesory, obwody i serwery mieszają się z poezją, filozofią, polityką. Recenzja “Mrocznego Rycerza” sąsiadowała u niego z tekstem o Edmundzie Burke’u. Bez cienia przesady można powiedzieć, że był on tym za kogo miliony mylnie uważały Steve’a Jobsa: człowiekiem, który nadał intelektualną głębię informatyce.

      Wielu zachwyca się big data, nie wiedząc czym do końca jest. Jeśli macie zapamiętać jeden przykład użycia tego terminu, spróbujcie przyswoić sobie ten: Aaron Swartz wykazał na próbie 40 tys. artykułów z prestiżowych  periodyków prawniczych, że profesorowie prawa pisali swoje opinie na zlecenie i pod dyktando największych korporacji. Działał na granicy prawa, ale wierzył, że działa w dobrej sprawie. Zdemaskował korupcję. “Sprawiedliwość to prawda w działaniu”, jak powiedział lubiany przez niego filozof.

      Równolegle z zainteresowaniami naukowymi i humanistycznymi, Swartz stawiał pierwsze kroki w biznesie. Mając 17 lat odszedł z liceum, aby założyć Reddit, protoplastę naszego Wykop.pl. Serwis był ogromnym sukcesem, liczba użytkowników wzrastała geometrycznie. Nieuchronnie paść musiała propozycja nie do odrzucenia: Condé Nast, medialny moloch, zaproponował bandzie nastolatków z Illinois ciężkie pieniądze za serwis, gwarantując jednocześnie, że zachowują oni kontrolę nad dziełem swoich rąk. Brawo chłopcy, ale od teraz sprawy wezmą w swoje ręce dorośli. Swartz mógł na tym etapie wybierać między rolą Marka Zuckerberga i Seana Parkera. Wydawało się, że wybrał to pierwsze, bo przyjął ofertę, podpisał umowę i w poniedziałek rano stawił się w pracy.

      Nie cierpiał jednak kultury korporacyjnej i nie miał wiele lepszego zdania o startupowej. W Dolinie Krzemowej szukał entuzjastów, wizjonerów, pokrewnych dusz, a znalazł zaledwie przedsiębiorców. Po sprzedaży Reddit i podjęciu pracy dla Conde Nast, 19-letni Swartz był na najlepszej drodze do zostania milionerem, może nawet miliarderem. We wtorek jego biurko był już jednak puste. Nigdy więcej nie pojawił się w pracy.

      Rewolucjonista

      Z odpowiedzialnych decyzji nie rodzą się dobre opowieści. Szczęśliwie dla tej opowieści, Swartz rzucił posadę o której wielu by marzyło, aby zaangażować się w kolejny obłąkańczy projekt. Wraz z podobnie myślącymi zapaleńcami stworzył organizację stawiającą sobie za cel pogodzenie praw autorskich z pełnią otwartego dostępu. Biorąc na sztandary hasło “pewne prawa zastrzeżone” opracowali oni zbiór licencji pozwalających dzielić się dziełami swoich rąk i umysłu z innymi, zachowując intelektualną własność, zręcznie obchodząc wszystko co najbardziej restrykcyjne w prawie autorskim. Tak, w największym skrócie rysuje się idea Creative Commons. Dzisiaj, na samym tylko serwisie Flickr, w ten sposób licencjonowane jest przeszło 200 mln zdjęć.

      W 2009 roku Swartz był wśród członków-założycieli Progressive Change Campaign Committee, think tanku i lobby mającego wspierać w pra-wyborach i wyborach kandydatów przywiązanych do idei swobód obywatelskich, demokracji i społecznej sprawiedliwości. W tym czasie Aaron zapraszany był często do studiów telewizyjnych. Staje się rzecznikiem tych, których wcześniej słuchani jedynie na forach i listach mailingowych.

      WE the CROWD_Aaron Swartz3

      Czy sam Swartz chciał być politykiem? Być może bardziej kimś takim jak Gore Vidal, William F. Buckley czy John K. Galbraith epoki cyfrowej. Intelektualnym i moralnym autorytetem, animatorem, aktywistą. Listę “100 najbogatszych” z przyjemnością zamieniłby na “100 najbardziej wpływowych”. Nie wydaje się, aby stała za tym jedynie ambicja i wybujałe poczucie własnej wyjątkowości. Nie zależało mu nie prestiżu, gardził pieniędzmi. Po sprzedaniu Reddit mieszkał nadal w kawalerce, nosił te same jeansy i t-shirty. “Nie potrzebuję dużo miejsca i noszę to, w czym jest mi wygodnie” – wyjaśnił bratu. Miewał oczywiście swoje ekstrawagancje. W pewnym sensie. Podobnie jak założyciel Apple uwielbiał starannie dopracowane liternictwo. Jako typowy abnegat w kwestiach materialnych, restauracje i puby dobierał pod kątem kroju liter w menu. To jakie podają tam jedzenie nie wydawało mu się istotne.

      Swartz o demokracji, prawach obywatelskich i społecznej sprawiedliwości mówił z religijnym namaszczaniem. Lubił atmosferę wiecu i poetykę manifestu politycznego. Należał do tego nielicznego grona ludzi, którzy czują, że życie powinno być służbą. Znał przy tym potencjał Sieci i rozwiązań społecznościowych i wiedział, że odpowiednio użyte, mogą być katalizatorami wielkich przemian. Tak jak nie byłoby Reformacji bez druku, tak i nie byłoby kolejnych obywatelskich krucjat Swartza bez Internetu.

      Pierwszą z nich był ruch oporu względem ustawodawstwa regulującego i cenzurującego wolność słowa w Internecie (SOPA).

      Nowe prawo, zgodnie z argumentami kongresmenów, miało chronić własność intelektualną przed piratami, a cały naród – przed cyberterrorem. Swartz & Co twierdzili jednak, że konsekwencje przyjęcia SOPA byłby o wiele bardziej ponure. Ustawa nad wyraz szeroko traktowała choćby pojęcie własności intelektualnej. Idąc po linii, jaką wytyczył tok myślenia jej twórców (i/lub sponsorów) nie sposób byłoby odróżnić nawiązanie, hołd czy inspirację do plagiatu. Co więcej, wedle nowych rozwiązań penalizowane miałoby być także linkowanie do treści, które rzekomo naruszały prawo autorskie. Więcej: nagranie coveru lub parodii i wrzucenie tego na YouTube byłoby nielegalne. Firma lub osoba, która uznałaby się za pokrzywdzoną miałaby też prawo skontaktować się z przedsiębiorstwami świadczącymi usługi finansowe stronie (potencjalnie) zawierającej spiratowany materiał i zażądać odcięcia jej dostępu do tych usług. Słowem: jeśli ma Twojej stronie można było płacić kartą kredytową, bank musiałby odmówić Ci dalszych transakcji. Bez decyzji sądu.

      Aaron Swartz był wśród pierwszych, którzy się sprzeciwili. Miał po swojej stronie paru znajomych, żadnych pieniędzy i brak jasnego planu działania. Naprzeciw nich znajdowały się kolosalne lobbies finansowane przez ogromne korporacje oraz zdecydowana większość Senatu i Izby Reprezentantów. Media ledwie zauważały problem lub podpisywały się obydwie rękami pod proponowaną legislacją.

      Sieć rządzi się jednak swoimi prawami. Grupy dyskusyjne i media społecznościowe, memy i infografiki, wykłady, wywiady i artykuły, wszystko to w iście wirusowym tempie rozprzestrzeniało się najpierw po Stanach, później po całym świecie. Do akcji protestacyjnej przyłączali się kolejni ludzie, fundacje, stowarzyszenia, firmy. U szczytu popularności tego sieciowego powstania, Google, Wikipedia, Komisja Europejska i włoski parlamentwyraziły solidarność ze Swartzem i jego zwolennikami. Wybrane strony, w tym właśnie Wikipedia na znak sprzeciwu wobec SOPA przestały funkcjonować na 24 godziny.

      WE the CROWD_Aaron Swartz4

      Wszystko to nie mogło pozostać bez wpływu na decyzje parlamentu. Wbrew pozorom jest ktoś z kim senatorowie liczyli się bardziej niż z lobbystami  – wyborcy. Stosunek będących “za” do będących “przeciw” odwrócił się niemal idealnie i mimo potężnych nacisków ze strony korporacji, środowisk prawniczych, Hollywood i konserwatywnej prasy, ustawa upadła.

      Czasem mylnie utożsamia się Swartza ze sloganem “Information Wants to be Free”. Nie był on ani autorem, ani zwolennikiem tego hasła. Jego celem nie było ujawnianie danych w imię samej tylko jawności, ani udostępnianie plików w duchu “komunizm oznacza wspólne żony”. Jego ideałem była cyfrowa demokracja, nie anarchia czy komuna. Cory Doctorow, pisarz i aktywista, człowiek który znał Swartza odkąd tamten skończył 14 lat potwierdził to. “Informacje nie chcą być wolne. To ludzie chcą być wolni. W jaki sposób można ich w tym wspomóc? Zaprzestając nadzoru i cenzury w Internecie w imię zwalczania kopiowania plików, co i tak nie zostanie zwalczone. Dając możliwość swobodnej interakcji i samoorganizacji w Sieci. Oferując dostęp do tego, co i tak powinno być własnością publiczną – aktów prawnych, decyzji urzędowych, badań naukowych”.

      Być może podobna ambicja przyświecała Swartzowi, gdy zdecydował się na swoje najbardziej kontrowersyjne posunięcie. W Styczniu 2011 roku obszedł zabezpieczenia baz JSTOR, tak aby pobrać tysiące artykułów naukowych. Do dziś nie wiemy dlaczego to zrobił. Jedni uważają, że chciał je opublikować w wolnym dostępie, tak aby każdy miał dostęp do dorobku naukowego. Inni twierdzą, że chciał powtórzyć to, co zrobił z analizą artykułów prawniczych na znacznie większą skalę. Wymiaru sprawiedliwości nie interesowały jednak jego motywacje. Uznano go za winnego “włamania” do baz danych JSTOR.

      Prokuratura była gotowa posłużyć się wszystkimi narzędziami dostępnymi władzy państwowej, aby złamać człowieka, którego zbrodnią było to, że ściągnąć więcej artykułów z serwisu naukowego niż miał prawo. To jakby wsadzić kogoś do więzienia, za to, że wypożyczył z biblioteki więcej książek niż dopuszcza regulamin. I to na 35 lat.

      Swartz podjął się walki w sądzie, mimo, że szantażowano jego samego oraz jego dziewczynę i rodzinę bezpodstawnymi zarzutami o pomocnictwo. Policja przesłuchiwała brutalnie jego partnerkę, groziła jej, że straci prawo do opieki nad dzieckiem.

      Zmagania sądowe trwały prawie 2 lata. Przez ten czas Aaron wydawał wszystkie swoje pieniądze i większość pieniędzy swoich rodziców na pomoc prawną. W tym samym czasie administracja Baracka Obamy bardzo starała się tworzyć obraz Swartza jako niebezpiecznego szaleńca, niemal terrorysty. Zarówno jej funkcjonariusze, jak i media, często wymieniały go po przecinku z faktycznie groźnymi crackerami. Kilku z nich skazano na wysokie kary więzienia, od 10 do 105 lat.

      Aaronowi kończyły się pieniądze i chęć do dalszej walki. Aby opuścić areszt musiał zapłacićmilion dolarów kaucji. Padł ofiarą nagonki i nadgorliwości wymiaru sprawiedliwości. W prywatnych rozmowach, główny oskarżyciel miał ponoć potwierdzić, że zarzuty były absurdalne, ale gdyby je wycofać, reputacja zarówno jego, jak i prokuratury byłby silnie nadwyrężona. Nie da się też zaprzeczyć, że wielu wpływowych ludzi chciało wyrównać rachunki za SOPA. Sprawa “Stany Zjednoczone kontra Aaron Swartz” znalazła swój tragiczny finał 11 stycznia 2013 roku. Dokładnie w drugą rocznicę “włamania” do bazy JSTOR, Swartz powiesił się w swoim mieszkaniu.

      “Nie wierzyłam, że to prawda, dopóki nie zobaczyłam strony na wikipedii z dopisaną datą śmierci” – powiedziała później jego dziewczyna. W jednym z wywiadów wspomniała, że tuż przed aresztowaniem wyznał jej, że chciałby się pobrać.

      Aaron Swartz był buntownikiem z generacji Y. Kimś w rodzaju Willa Huntinga z netbookiem. Nie zmarnował swojego daru. Gdyby spędził kolejne dekady starając się nakłonić nas wszystkich, aby kliknąć w okienko z reklamą, byłby równie przydatny dla społeczeństwa jakby spędził 35 w więzieniu. Zamiast tego, chciał, aby bardziej nam zależało. Wielu twierdzi, że wyrwał ich z właściwej dla tego pokolenia hedonistycznej apatii. Chciał, abyśmy zrozumieli jak to jest żyć w demokracji w erze cyberprzestrzeni, jednocześnie nie zapominając o pradawnych fundamentach na których została ona zbudowana.

        Szkolenia

        Skomentuj