“Będziemy potrzebowali Waszej pomocy”. Tak można by zacząć każdy tekst, w którym ogłasza się, że będzie się organizować kampanię crowdfundingową.
Współautorem tekstu jest Marcin Giełzak.
Ale my zaczniemy nieco inaczej: dziękujemy Wam za to, że jesteście. Istniejemy już nieco ponad pół roku i wciąż nie mamy konkurencji. ;) Pozostajemy jedynym tego typu blogiem i think tankiem w Polsce, który koncentruje się na CROWDonomii (w tym crowdfundingu i crowdsourcingu). Chęć do dalszej twórczości zawdzięczamy Wam – także tym, którzy nas śledzą, czytają, a nie zdradzają nam swojej obecności “lajkami” i komentarzami (a zachęcamy do tego serdecznie!).
To teraz możemy powiedzieć: “Będziemy potrzebowali Waszej pomocy”. Kończymy pracę nad książką o crowdfundingu, która ma pomóc wszystkim w Tłumie sfinansować fajny Pomysł: Produkt/Usługę/Dzieło/Sprawę. Budujemy ją w oparciu o Niezbędnik crowdfundingu, publikowany przez nas na blogu i na łamach Nowego Marketingu dostępny dla wszystkich za darmo.
Zresztą, najlepiej posłuchajcie tego, co chcemy Wam opowiedzieć, zamiast męczyć wzrok:
W skrócie: znaleźliśmy wydawcę (OnePress), który zgodził się wydać naszą książkę. Warunek jest jeden: musimy mu udowodnić, że są w Tłumie ludzie wierzący… w Tłum i crowdfunding. Ludzie, którzy wesprą naszą książkę, nasze idee, chęć budowania świadomości tego zjawiska w Polsce i papierową publikację z naszym logo na półce w księgarni.
Stąd nasza zbiórka, która odbędzie się w połowie listopada na platformie Wspieram.to.
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, a Wy nam pomożecie, oddamy tę książkę do Waszych rąk niemal dokładnie w pierwszą rocznicę powstania WE the CROWD.
O zawartości opowiemy Wam więcej już wkrótce, ale dużą część jej treści znajdziecie w udostępnionych przez nas Niezbędnikach. Na ten moment po prostu chcemy podzielić się tym newsem i wiedzieć, że możemy liczyć na swoje Plemię. Bo wierzymy, że składa się z ludzi świadomych, samodzielnych, twórczych i wymagających. Z ludzi, dla których piszemy tę książkę i którzy są jej głównym bohaterem.
Chcemy podkreślić coś jeszcze: być może zauważyliście, że szczególnie bliskie są nam idee Free Culture. Lubimy dzielić się z Wami swoją wiedzą, doświadczeniem i twórczością za darmo. I to się nie zmieni. Jednak ktoś przytomnie mógłby zapytać: to dlaczego za Waszą książkę trzeba będzie zapłacić?!
Odpowiedź jest prosta i wierzymy, że fair:
Nasza książka składa się z rdzenia, który udostępniliśmy Wam za darmo. I cieszyliśmy się z tego, że mogliśmy to zrobić. Chodzi tu o pracę magisterską BFM (do pobrania po zapisaniu się na CROWDlettter) i oczywiście Niezbędnik crowdfundingu, publikowany na naszym blogu i na Nowym Marketingu.
Słowem: istota naszej książki jest dla Was dostępna za free. Wersja papierowa i e-bookowa zawierać będzie rozbudowaną część teoretyczną, kilka dodatkowych wywiadów, dziennik zbiórki i jeszcze parę smaczków.
Książka zapewne nas nie wzbogaci finansowo, ale z pewnością wzmocni naszą działalność. Otworzy nam drogę do wydarzeń, wykładów, mediów, a to z kolei pozwoli na skuteczniejszą popularyzację dobrych praktyk crowdfundingu. To znaczy dotarcie z naszym przekazem do szerszego grona ludzi w Tłumie, niż tylko za pośrednictwem bloga. Wierzymy, że dobry crowdfunding w Polsce, to korzyść dla wszystkich.
Jak obiecaliśmy: więcej informacji wkrótce, ale w międzyczasie spodziewajcie się publikacji kolejnych części Niezbędnika na naszym blogu oraz kilku innych tekstów poza-crowdfundingowych.
Podzielcie się tym CROWDcastem z innymi, zasypcie nas pytaniami lub/i pomysłami (“Dyskutujmy w Tłumie” -> do tego właśnie służy ten button ;) ). Ale przede wszystkim: pozostańcie z nami. Nie ma WE, bez the CROWD.
Nie było korporacji, która by go nie zatrudniła. Nie była uczelni, na której nie mógłby wykładać. Dla niego samego, skonfliktowanego ze wszystkimi wokół i samym sobą, nie było innego wyjścia, jak odebrać sobie życie. Przypominamy sylwetkę Aarona Swartza, genialnego informatyka, współtwórcy Reddit, Creative Commons i RSS, blogera, modelowego haktywisty.
Szary kapelusz
Haker, hacker (wym. haker): “osoba włamująca się do sieci i systemów komputerowych”. Tak brzmi nie tylko obiegowa, ale i słownikowa definicja stylu życia jaki wybrał Aaron Swartz. Jak każde uproszczenie, zachowuje ono już tylko pozór prawdziwości. Prawdziwy haker to entuzjasta i znawca, człowiek znający Internet jak miasto w którym mieszka, języki programowania jak ojczystą mowę. Na ogół hakerzy nie wykorzystują tej wiedzy i umiejętności by komukolwiek szkodzić. Często robią dokładnie odwrotnie. Security hackeroznacza w języku angielskim nie włamywacza, ale eksperta od zabezpieczeń. Ale równie dobrze może być nim jeden z tych Paganinich lutownicy umiejących przerobić toster w odtwarzacz DVD. Ci natomiast, którzy łamią hasła dla sportu lub zysku i krążą po Sieci jak trolle na sterydach to crackerzy; rozróżnienie do zapamiętania.
Życie, w przeciwieństwie do języka, nie znosi jednak ostrych granic. Są różni hakerzy. Niektórzy mówią o “białych kapeluszach”, czyli tych, którzy zawsze stają po stronie prawa, porządku i spokojnego etatu. Po drugiej stronie lokują się “czarne kapelusze”, czyli ci, co do których nie chcielibyście, aby dorwali się do Waszego internetowego konta bankowego (lub zdjęć na smartfonie, jeśli jesteście na bieżąco z tabloidami). Są też wreszcie tak zwane “szare kapelusze”, czyli hakerzy przekraczający granicę prawa gdy czują, że robią to w imię wyższej wartości. Jak w każdym dobrym westernie: mamy antybohatera, którego publiczność kocha, a szeryf nienawidzi. Kimś takim był właśnie Aaron Swartz.
Wunderkind
Jeśli macie przed oczyma hakera rodem z hollywoodzkich filmów, będziecie oczywiście rozczarowani. Swartz to nie Hugh Jackman z filmu “Swordfish”. Był to raczej nieśmiały samotnik, obdarzony swoistym urokiem, może nawet pewną charyzmą, ale ponad wszystko niepodważalnym geniuszem matematycznym i informatycznym.
Już w dzieciństwie Aaron przejawiał wybitne talenty. Można powiedzieć, że był dzieckiem o inteligencji i dojrzałości dorosłego człowieka. Płynnie czytał w wieku 3 lat. Nim skończył 4 rok życia, umiał posługiwać się komputerem. Niedługo później już programował. Mając 12 lat stworzył serwis The Info Network, opartą na mechanizmie crowdsourcingowym witrynę służącą kolektywnemu zbieraniu i promocji wiedzy. Ja zaczynam artykuł, Ty go kończysz, a inżynier z Kuala Lumpur dorzuca coś od siebie. Brzmi znajomo? Jeden z nauczycieli starał się wyperswadować Aaronowi dalszy rozwój tej idei, twierdząc, że “nie każdy może być współautorem encyklopedii”. Miało to miejsce całe 5 lat przed tym, jak Jimmy Wales stworzył Wikipedię.
Szczęśliwie, reszta belfrów oraz hojni sponsorzy z firmy IT Ars Digita byli bardziej liberalni. Dostrzegając w Aaronie i jego projekcie ogromny potencjał, wyróżnili go nagrodą i stypendium w ramach lokalnego konkursu dla “młodych i zdolnych”. Wtedy świat po raz pierwszy usłyszał o genialnym nastolatku. Swartz myślami był już jednak gdzie indziej. Fascynowała go rodzina języków znacznikowych RSS, umożliwiających kompilowanie nagłówków wiadomości i nowości na wybranych przez użytkownika stronach internetowych. Ten, swego rodzaju informacyjny “system wczesnego ostrzegania” rozpalił wyobraźnię niejednego informatyka. Wtajemniczeni pracowali głównie zdalnie, po godzinach, komunikując się przez listę mailingową. Jedną z jej gwiazd szybko stał się (niejaki) Aaron Swartz. Ekipa zaangażowana w tworzenie RSS szybko zapragnęła go poznać i ustabilizować współpracę. Ku swojemu zdziwieniu otrzymali wiadomość, że niczego nie może obiecać, bo nie jest pewien czy matka pozwoli mu pojechać z Chicago do Kalifornii.Okazało się, że najzdolniejszy z programistów pracujących nad nowym językiem nie miał skończonych 14 lat.
Jak większość przedwcześnie dojrzałych i przesadnie uzdolnionych, Aaron był samotnym dzieckiem. Fetowano go na wydarzeniach branżowych, zapraszano na prestiżowe uczelnie, aby prowadził wykłady, proponowano współpracę przy ogromnych projektach. Gdy przemawiał w salach konferencyjnych ledwie było widać go znad pulpitu. Wyobraźcie sobie, że po tym wszystkim musiał wrócić do szkolnej ławki i być “normalnym” dzieciakiem. Nie umiał znaleźć wspólnego języka ani z uczniami, ani z nauczycielami. Większość czasu spędzał w bibliotekach. Aż do końca życia będzie czytał kilkanaście książek miesięcznie. W tym czasie krystalizowały się też jego wyraźnie lewicowe, czy jak on wolał to nazywać:“postępowe”, poglądy. Fascynowali go Susan Sontag, Ernst Bloch. Jeśli napotkał na zdanie w książce, które go poruszyło, umiał zbudzić swoją dziewczynę o 3 w nocy, aby poznać jej zdanie na ten temat. Ani na chwilę nie słabła jednak jego pasja do informatyki.
Ojciec Aarona również był informatykiem. Komputery były w jego domu od zawsze. Były jak kolejne zabawka, z tym, że szybko stały się najciekawszą z zabawek. “Są granice tego, co można zbudować z klocków” – wspominał w jednym z wywiadów – “dzięki komputerowi możesz budować całe światy, a wraz z nadejściem internetu, to nie są już tylko twoje światy”.
Fascynowała go nie blog, a bloger, nie forum, a społeczność, nie linijka kodu, ale umysł, który ją stworzył. Dobrą ilustrację tego zainteresowania stanowi jego tekst poświęcony wikipedystom, “Who Writes Wikipedia” opublikowany w 2006 roku.
Cyfrowa proza Swartza to nie były wpisy, ale eseje. W jego narracji mikroprocesory, obwody i serwery mieszają się z poezją, filozofią, polityką. Recenzja “Mrocznego Rycerza” sąsiadowała u niego z tekstem o Edmundzie Burke’u. Bez cienia przesady można powiedzieć, że był on tym za kogo miliony mylnie uważały Steve’a Jobsa: człowiekiem, który nadał intelektualną głębię informatyce.
Wielu zachwyca się big data, nie wiedząc czym do końca jest. Jeśli macie zapamiętać jeden przykład użycia tego terminu, spróbujcie przyswoić sobie ten: Aaron Swartz wykazał na próbie 40 tys. artykułów z prestiżowych periodyków prawniczych, że profesorowie prawa pisali swoje opinie na zlecenie i pod dyktando największych korporacji. Działał na granicy prawa, ale wierzył, że działa w dobrej sprawie. Zdemaskował korupcję. “Sprawiedliwość to prawda w działaniu”, jak powiedział lubiany przez niego filozof.
Równolegle z zainteresowaniami naukowymi i humanistycznymi, Swartz stawiał pierwsze kroki w biznesie. Mając 17 lat odszedł z liceum, aby założyć Reddit, protoplastę naszego Wykop.pl. Serwis był ogromnym sukcesem, liczba użytkowników wzrastała geometrycznie. Nieuchronnie paść musiała propozycja nie do odrzucenia: Condé Nast, medialny moloch, zaproponował bandzie nastolatków z Illinois ciężkie pieniądze za serwis, gwarantując jednocześnie, że zachowują oni kontrolę nad dziełem swoich rąk. Brawo chłopcy, ale od teraz sprawy wezmą w swoje ręce dorośli. Swartz mógł na tym etapie wybierać między rolą Marka Zuckerberga i Seana Parkera. Wydawało się, że wybrał to pierwsze, bo przyjął ofertę, podpisał umowę i w poniedziałek rano stawił się w pracy.
Nie cierpiał jednak kultury korporacyjnej i nie miał wiele lepszego zdania o startupowej. W Dolinie Krzemowej szukał entuzjastów, wizjonerów, pokrewnych dusz, a znalazł zaledwie przedsiębiorców. Po sprzedaży Reddit i podjęciu pracy dla Conde Nast, 19-letni Swartz był na najlepszej drodze do zostania milionerem, może nawet miliarderem. We wtorek jego biurko był już jednak puste. Nigdy więcej nie pojawił się w pracy.
Rewolucjonista
Z odpowiedzialnych decyzji nie rodzą się dobre opowieści. Szczęśliwie dla tej opowieści, Swartz rzucił posadę o której wielu by marzyło, aby zaangażować się w kolejny obłąkańczy projekt. Wraz z podobnie myślącymi zapaleńcami stworzył organizację stawiającą sobie za cel pogodzenie praw autorskich z pełnią otwartego dostępu. Biorąc na sztandary hasło “pewne prawa zastrzeżone” opracowali oni zbiór licencji pozwalających dzielić się dziełami swoich rąk i umysłu z innymi, zachowując intelektualną własność, zręcznie obchodząc wszystko co najbardziej restrykcyjne w prawie autorskim. Tak, w największym skrócie rysuje się idea Creative Commons. Dzisiaj, na samym tylko serwisie Flickr, w ten sposób licencjonowane jest przeszło 200 mln zdjęć.
W 2009 roku Swartz był wśród członków-założycieli Progressive Change Campaign Committee, think tanku i lobby mającego wspierać w pra-wyborach i wyborach kandydatów przywiązanych do idei swobód obywatelskich, demokracji i społecznej sprawiedliwości. W tym czasie Aaron zapraszany był często do studiów telewizyjnych. Staje się rzecznikiem tych, których wcześniej słuchani jedynie na forach i listach mailingowych.
Czy sam Swartz chciał być politykiem? Być może bardziej kimś takim jak Gore Vidal, William F. Buckley czy John K. Galbraith epoki cyfrowej. Intelektualnym i moralnym autorytetem, animatorem, aktywistą. Listę “100 najbogatszych” z przyjemnością zamieniłby na “100 najbardziej wpływowych”. Nie wydaje się, aby stała za tym jedynie ambicja i wybujałe poczucie własnej wyjątkowości. Nie zależało mu nie prestiżu, gardził pieniędzmi. Po sprzedaniu Reddit mieszkał nadal w kawalerce, nosił te same jeansy i t-shirty. “Nie potrzebuję dużo miejsca i noszę to, w czym jest mi wygodnie” – wyjaśnił bratu. Miewał oczywiście swoje ekstrawagancje. W pewnym sensie. Podobnie jak założyciel Apple uwielbiał starannie dopracowane liternictwo. Jako typowy abnegat w kwestiach materialnych, restauracje i puby dobierał pod kątem kroju liter w menu. To jakie podają tam jedzenie nie wydawało mu się istotne.
Swartz o demokracji, prawach obywatelskich i społecznej sprawiedliwości mówił z religijnym namaszczaniem. Lubił atmosferę wiecu i poetykę manifestu politycznego. Należał do tego nielicznego grona ludzi, którzy czują, że życie powinno być służbą. Znał przy tym potencjał Sieci i rozwiązań społecznościowych i wiedział, że odpowiednio użyte, mogą być katalizatorami wielkich przemian. Tak jak nie byłoby Reformacji bez druku, tak i nie byłoby kolejnych obywatelskich krucjat Swartza bez Internetu.
Pierwszą z nich był ruch oporu względem ustawodawstwa regulującego i cenzurującego wolność słowa w Internecie (SOPA).
Nowe prawo, zgodnie z argumentami kongresmenów, miało chronić własność intelektualną przed piratami, a cały naród – przed cyberterrorem. Swartz & Co twierdzili jednak, że konsekwencje przyjęcia SOPA byłby o wiele bardziej ponure. Ustawa nad wyraz szeroko traktowała choćby pojęcie własności intelektualnej. Idąc po linii, jaką wytyczył tok myślenia jej twórców (i/lub sponsorów) nie sposób byłoby odróżnić nawiązanie, hołd czy inspirację do plagiatu. Co więcej, wedle nowych rozwiązań penalizowane miałoby być także linkowanie do treści, które rzekomo naruszały prawo autorskie. Więcej: nagranie coveru lub parodii i wrzucenie tego na YouTube byłoby nielegalne. Firma lub osoba, która uznałaby się za pokrzywdzoną miałaby też prawo skontaktować się z przedsiębiorstwami świadczącymi usługi finansowe stronie (potencjalnie) zawierającej spiratowany materiał i zażądać odcięcia jej dostępu do tych usług. Słowem: jeśli ma Twojej stronie można było płacić kartą kredytową, bank musiałby odmówić Ci dalszych transakcji. Bez decyzji sądu.
Aaron Swartz był wśród pierwszych, którzy się sprzeciwili. Miał po swojej stronie paru znajomych, żadnych pieniędzy i brak jasnego planu działania. Naprzeciw nich znajdowały się kolosalne lobbies finansowane przez ogromne korporacje oraz zdecydowana większość Senatu i Izby Reprezentantów. Media ledwie zauważały problem lub podpisywały się obydwie rękami pod proponowaną legislacją.
Sieć rządzi się jednak swoimi prawami. Grupy dyskusyjne i media społecznościowe, memy i infografiki, wykłady, wywiady i artykuły, wszystko to w iście wirusowym tempie rozprzestrzeniało się najpierw po Stanach, później po całym świecie. Do akcji protestacyjnej przyłączali się kolejni ludzie, fundacje, stowarzyszenia, firmy. U szczytu popularności tego sieciowego powstania, Google, Wikipedia, Komisja Europejska i włoski parlamentwyraziły solidarność ze Swartzem i jego zwolennikami. Wybrane strony, w tym właśnie Wikipedia na znak sprzeciwu wobec SOPA przestały funkcjonować na 24 godziny.
Wszystko to nie mogło pozostać bez wpływu na decyzje parlamentu. Wbrew pozorom jest ktoś z kim senatorowie liczyli się bardziej niż z lobbystami – wyborcy. Stosunek będących “za” do będących “przeciw” odwrócił się niemal idealnie i mimo potężnych nacisków ze strony korporacji, środowisk prawniczych, Hollywood i konserwatywnej prasy, ustawa upadła.
Czasem mylnie utożsamia się Swartza ze sloganem “Information Wants to be Free”. Nie był on ani autorem, ani zwolennikiem tego hasła. Jego celem nie było ujawnianie danych w imię samej tylko jawności, ani udostępnianie plików w duchu “komunizm oznacza wspólne żony”. Jego ideałem była cyfrowa demokracja, nie anarchia czy komuna. Cory Doctorow, pisarz i aktywista, człowiek który znał Swartza odkąd tamten skończył 14 lat potwierdził to. “Informacje nie chcą być wolne. To ludzie chcą być wolni. W jaki sposób można ich w tym wspomóc? Zaprzestając nadzoru i cenzury w Internecie w imię zwalczania kopiowania plików, co i tak nie zostanie zwalczone. Dając możliwość swobodnej interakcji i samoorganizacji w Sieci. Oferując dostęp do tego, co i tak powinno być własnością publiczną – aktów prawnych, decyzji urzędowych, badań naukowych”.
Być może podobna ambicja przyświecała Swartzowi, gdy zdecydował się na swoje najbardziej kontrowersyjne posunięcie. W Styczniu 2011 roku obszedł zabezpieczenia baz JSTOR, tak aby pobrać tysiące artykułów naukowych. Do dziś nie wiemy dlaczego to zrobił. Jedni uważają, że chciał je opublikować w wolnym dostępie, tak aby każdy miał dostęp do dorobku naukowego. Inni twierdzą, że chciał powtórzyć to, co zrobił z analizą artykułów prawniczych na znacznie większą skalę. Wymiaru sprawiedliwości nie interesowały jednak jego motywacje. Uznano go za winnego “włamania” do baz danych JSTOR.
Prokuratura była gotowa posłużyć się wszystkimi narzędziami dostępnymi władzy państwowej, aby złamać człowieka, którego zbrodnią było to, że ściągnąć więcej artykułów z serwisu naukowego niż miał prawo. To jakby wsadzić kogoś do więzienia, za to, że wypożyczył z biblioteki więcej książek niż dopuszcza regulamin. I to na 35 lat.
Swartz podjął się walki w sądzie, mimo, że szantażowano jego samego oraz jego dziewczynę i rodzinę bezpodstawnymi zarzutami o pomocnictwo. Policja przesłuchiwała brutalnie jego partnerkę, groziła jej, że straci prawo do opieki nad dzieckiem.
Zmagania sądowe trwały prawie 2 lata. Przez ten czas Aaron wydawał wszystkie swoje pieniądze i większość pieniędzy swoich rodziców na pomoc prawną. W tym samym czasie administracja Baracka Obamy bardzo starała się tworzyć obraz Swartza jako niebezpiecznego szaleńca, niemal terrorysty. Zarówno jej funkcjonariusze, jak i media, często wymieniały go po przecinku z faktycznie groźnymi crackerami. Kilku z nich skazano na wysokie kary więzienia, od 10 do 105 lat.
Aaronowi kończyły się pieniądze i chęć do dalszej walki. Aby opuścić areszt musiał zapłacićmilion dolarów kaucji. Padł ofiarą nagonki i nadgorliwości wymiaru sprawiedliwości. W prywatnych rozmowach, główny oskarżyciel miał ponoć potwierdzić, że zarzuty były absurdalne, ale gdyby je wycofać, reputacja zarówno jego, jak i prokuratury byłby silnie nadwyrężona. Nie da się też zaprzeczyć, że wielu wpływowych ludzi chciało wyrównać rachunki za SOPA. Sprawa “Stany Zjednoczone kontra Aaron Swartz” znalazła swój tragiczny finał 11 stycznia 2013 roku. Dokładnie w drugą rocznicę “włamania” do bazy JSTOR, Swartz powiesił się w swoim mieszkaniu.
“Nie wierzyłam, że to prawda, dopóki nie zobaczyłam strony na wikipedii z dopisaną datą śmierci” – powiedziała później jego dziewczyna. W jednym z wywiadów wspomniała, że tuż przed aresztowaniem wyznał jej, że chciałby się pobrać.
Aaron Swartz był buntownikiem z generacji Y. Kimś w rodzaju Willa Huntinga z netbookiem. Nie zmarnował swojego daru. Gdyby spędził kolejne dekady starając się nakłonić nas wszystkich, aby kliknąć w okienko z reklamą, byłby równie przydatny dla społeczeństwa jakby spędził 35 w więzieniu. Zamiast tego, chciał, aby bardziej nam zależało. Wielu twierdzi, że wyrwał ich z właściwej dla tego pokolenia hedonistycznej apatii. Chciał, abyśmy zrozumieli jak to jest żyć w demokracji w erze cyberprzestrzeni, jednocześnie nie zapominając o pradawnych fundamentach na których została ona zbudowana.
Od Kanady po Gruzję, obywatele dostrzegają, że do współdecydowania o własnym mieście zaczyna wystarczać smartfon i odrobina wysiłku. Wszystko zamyka się w dwóch słowach: civic crowdsourcing (albo nawet jednym: civicsourcing). Podobnego rodzaju narzędzia obywatelskiego zaangażowania 2.0 pojawiają się teraz także w Polsce.
Współautorem tekstu jest Marcin Giełzak.
Naprawcie mi ulicę
Angielski pisarz Martin Amis powiedział kiedyś, że Zjednoczone Królestwo przewodzi światu we wszystkim – włącznie z dekadencją i rozkładem. Faktycznie, wyspiarski krajobraz to nie tylko Westminster, Big Ben i kredowe wzgórza nieopodal Dorset. To także prozaiczne dziury w drogach, nie działające parkometry, przepełnione śmietniki, graffiti szpecące fasady budynków. Przez lata władze zwracały uwagę mieszkańców na te problemy, a inni mieszkańcy zwracali uwagę władz – nie odnosiło to żadnego skutku. Nie pomagało ani nacjonalizowanie, ani prywatyzowanie przestrzeni publicznej.
Tam gdzie państwo i rynek zawiodły, rozwiązanie wypracował Trzeci Sektor we współpracy z Tłumem 2.0. Fundacja UK Citizens Online Democracy zdecydowała się odwołać do samych mieszkańców i w porozumieniu z władzami samorządowymi utworzyłainterwencyjnąplatformę civisourcingu (czy też civic engagement) Fix My Street. Jej zadaniem jest zbierać przypadki zniszczeń, nadużyć lub innych niepożądanych w przestrzeni miejskiej zjawisk, udokumentowane zdjęciami i ulokowane na mapie. Każde zgłoszenie jest moderowane przez zespół webmasterów, następnie poddawane publicznej dyskusji online i wreszcie kierowane do stosownej jednostki samorządu terytorialnego, której obowiązkiem jest uporać się z problemem. Na koniec obywatele zostają powiadomieni o sposobie, w jaki sprawa została rozstrzygnięta.
Korzyści widać jak na dłoni. Obywatele dostają do rąk narzędzie, które pozwala im zgłaszać problemy przy użyciu smartfona. Nie muszą odwiedzać urzędów, składać pism, w nieskończoność oczekiwać na decyzję administracyjną. Urzędnicy zyskują ogromną, tworzoną oddolnie bazę danych, która pozawala im reagować na bieżąco oraz chwalić się osiągnięciami. W realiach pełnej transparentności, jaką oferuje Fix My Street, władzom opieszałość zwyczajnie się nie opłaca.
Teraz Polska?
Czytając o tego rodzaju inicjatywach zwyczajowo pytamy: kiedy w Polsce? Tym razem nie musimy. Szlaki przetarły władze Rudy Śląskiej, które zdecydowały się stworzyć platformę opartą na formacie tożsamym z brytyjskim Fix My Street.Rudzki Geoportal, podobnie jak w przypadku pierwowzoru, umożliwia zgłaszanie problemów poprzez zaznaczenie miejsca na mapie symbolem wykrzyknika. Następnie należy opisać istotę zjawiska i przypisać je do właściwej kategorii. Ten ostatni element jest szczególnie ważny, ponieważ to właśnie dzięki odpowiedniemu otagowanie zgłoszenia możemy mieć pewność, że np. informacja o dziurze w drodze trafi właśnie tam gdzie powinna, czyli do Wydziału Dróg i Mostów.
Rudzianie nie poprzestali jednak na prostej imitacji rozwiązań brytyjskich. W przeciwieństwie do Fix My Street, na ich Geoportalu zgłaszać można także informacje dotyczące aktów wandalizmu czy zakłócania porządku publicznego. Problemy nieskategoryzowane trafiają do Sztabu Zarządzania Kryzysowego. Kolejną innowacją jest ambitny plan zintegrowania platformy z danymi z państwowego zasobu geodezyjnego i kartograficznego oraz Systemu Elektronicznej Komunikacji Administracji Publicznej.
Jeszcze o krok dalej poszedł serwis Naprawmyto.pl (czy i Wam się wydaje, że ta domena aż prosi się o zmianę na Naprawmy.to?). Już na pierwszy rzut oka widać, że jego twórcy zacznie więcej uwagi poświęcili designowi i wygodzie użytkownika. Możliwość rejestracji i posiadania własnego konta to również oczywista, ale mile widziana poprawka. Dzięki niej skorzystać można z uproszczonej procedury dodawania zgłoszeń, a także z notyfikacji powiadamiających nas o komentarzach, zmianach i rozstrzygnięciach dotyczących interesującej nas sprawy.
Zamiast wstawiać zdjęcia dziur w drogach na Facebooka i oddawać się jałowym narzekaniom, można przesłać je komuś, kto naprawdę coś z tym zrobi. Naprawmyto.pl nadal działa jedynie w jedenastu gminach. Geoportal organicza się do jednego miasta. Brakuje im też promocyjnej oprawy, jaką cieszył się oryginalny Fix My Street. Niemniej jednak, pierwszy krok w budowaniu interwencyjnego civic engagement nad Wisłą został wykonany. (Ten bardziej rozbudowany civic engagement fajnie realizuje Otwarta Warszawa). Mamy więc opracowany i wypróbowany, także na polskim gruncie, przełomowy model, który daje nam mniej biurokracji, a więcej państwa, mniej wymówek rządzącym i więcej władzy rządzonym. Nie pozostaje nic innego jak wdrażać go w kolejnych miastach.
Skomentuj